Pasek

Chronica Genusmuto Logo

Chronica Genusmuto Logo

sobota, 11 listopada 2017

Rozdział XXII

Ziewnąłem przeciągle i wyciągnąłem ręce w górę, żeby porządnie rozprostować kości po niewygodnej nocce na kanapie. Sano-ojisan popatrzył na mnie podejrzliwie.
- A ty nie powinieneś być teraz na lekcjach? Przecież nie ma nawet dwunastej - stwierdził, a ton jego głosu brzmiał jak gdyby mówił „nie nudzą ci się te wagary, co?”.
- Dyrektorka wymyśliła jakiś festiwal, czy inne dziadostwo, więc nie sprawdzają obecności - stwierdziłem wymijająco. W normalnej sytuacji pewnie znosiłbym teraz złote jajka, byleby tylko Soujirou nie pokazał się w szkole, ale po weekendzie w jakimś podrzędnym hotelu było mi już wszystko jedno. Rano dostałem telefon od Shena, że musimy się pilnie spotkać w spokojnym miejscu, więc zaraz po rozmowie musiałem jechać z UTokyo do Kon-Kokko. - Zresztą i tak nic interesującego by nie było.
- Przypominam, że gdyby zapytać wasze pokolenie, to może dziesięć procent znajdzie jakikolwiek sens istnienia szkoły. W moim wieku sytuacja ma się odwrotnie - stwierdził, domykając drzwi i grożąc palcem jakiemuś rozchichotanemu studentowi z korytarza. - A tak właściwie, to gdzie jest ten twój Soujirou, co? Dawno już go nie widziałem.
- Nie wiem. I szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie to - oznajmiłem oschle, zaciskając pięści, żeby ból skóry nakłuwanej przez paznokcie odciągnął uwagę umysłu od niepotrzebnych rzeczy. - Ale on nam nie jest potrzebny do rozprawy, prawda?
- Hei - westchnął mężczyzna, siadając na rogu zagraconego biurka. - Wolisz facetów i ja się nie czepiam. W końcu nie jestem jakimś homofobem z manią prokreacji. Ale znalazłeś wreszcie faceta, który naprawdę poważnie o tobie myślał, więc…
- Możemy wrócić do tematu? - syknąłem ostro, podnosząc się nieco z krzesła. - Mam już dość ględzenia wszystkich dookoła, jaki to nie jestem zły, a Soujirou to po prostu anioł bo w ogóle chciał mnie dotknąć końcem kija.
- Nie o tym mówię. Nie będę roztrząsał twojej sytuacji, bo to i częściowo moja zasługa, ale mogę cię zapewnić, że wiele w życiu widziałem. I, zarówno jako prawnik, jak i twój wujek, mogę powiedzieć z całą stanowczością, że jego oczy ciągle podążały tylko za tobą, nawet, jeśli to nie miało sensu. Nie wiem, o co wam poszło, ale może powinniście chociaż przegadać sprawę jeszcze raz? Tak na spokojnie, w cztery oczy.
- Pomysł świetny - prychnąłem, rozbawiony naiwnością tego stwierdzenia. - Tylko najpierw mości książę musiałby odkleić się od filantropii i zająć tym, co do niego należy. Możemy WRÓCIĆ DO TEMATU?!
- Jesteś bardziej uparty nawet od swojego ojca - stwierdził w końcu zrezygnowany mężczyzna. - Jak już mówiłem ci przez telefon, Miyagiji-chan zerwała próbę porozumienia i nasza sprawa idzie na wokandę. Normalnie czekalibyśmy pewnie koło trzech miesięcy, jeśli nie dłużej, ale jakimś „cudownym zrządzeniem losu” okazało się, że pewna sprawa rozwodowa została umorzona, więc mamy termin na za dwa tygodnie. Konkretnie rzecz ujmując - mężczyzna sięgnął po leżący na biurku kalendarz i przerzucił w nim strony w poszukiwaniu potrzebnej mu daty. - O, mam. 10-ty czerwca, godzina 16:30, sala nr 4 w rejonówce rodzinnej w Ikebukuro. Myślę, że najrozsądniej byłoby przenieść nasze plany z mediacji, chyba, że chcesz coś zmienić.
- Dobrze znasz moje zdanie na ten temat - stwierdziłem, przyglądając się swoim paznokciom. Już dawno nie miałem czasu, by zająć się nimi porządnie, dlatego od kilku tygodni pociągnięte były jedynie niezobowiązującym, gładkim kolorem i prowizorycznie podpiłowane. Wiedziałem jednak, że jeśli w najbliższym czasie nie zrobię z nimi zupełnego porządku, w końcu któryś nie wytrzyma i pęknie, a ja będę zmuszony ściąć zupełnie moją dumę. Janette chyba by padła ze śmiechu. - Rób, co uważasz za słuszne, i tak się na tym nie znam. Swoją drogą, już dawno nie widziałem Julii. Znowu ma jaką konferencję w Ameryce?
- Odeszła do mnie - odpowiedział po chwili milczenia Sano-ojisan, a ja oniemiałem.
- I TY pouczasz MNIE? - spytałem, przesłaniając usta, by chichot nie przerodził się w rechot. - Tego się po tobie nie spodziewałem, staruszku - dodałem w końcu.

~~^.^~~

Otrzepałem spodnie z kurzu i przeszedłem dziedzińcem głównym w głąb kompleksu świątyń aż do skrzydła mieszkalnego, gdzie mieszkałem półtorej miesiąca temu. Po drodze kilku mnichów przerwało na chwilę wykonywane czynności, by mi się skłonić w powitaniu. Powoli przyzwyczajałem się już do tego i odpowiadałem tylko skinieniem głowy, jak poinstruowała mnie Horacio. 
- Życzy pan sobie herbaty lub czegoś innego, kokko-sama? - spytała mniszka, gdy tylko znalazłem się w salce, gdzie zostałem skierowany tuż po przyjściu do świątyni po raz pierwszy. O ile dobrze pamiętałem, dziewczyna nazywała się Tsuyu i była młodszą siostrą zastępcy Horacio, czterdziestolatka o przydomku Yoru.
- Na razie nie, ale możesz przygotować herbatę, gdy przyjedzie mężczyzna, na którego czekam - stwierdziłem, otwierając papierowe drzwi, żeby wpuścić świeże powietrze do trochę już dusznego wnętrza.
- Oczywiście - przytaknęła dziewczyna, skłoniła się i wyszła. Usiadłem na jedwabnej poduszce i wyciągnąłem telefon żeby zadzwonić do Shena. Z rozbawieniem zauważyłem, że w kącie pokoju stał stoliczek z planszą do shogi wraz ze wszystkimi pionkami ustawionymi tak, jak je zostawiliśmy ostatnio w połowie gry. Gdy mieliśmy okazję zagrać tutaj pierwszy raz, Shen był wniebowzięty i podejrzewałem, że tym razem też nie da się długo prosić na partyjkę. Dwa lata temu zrezygnował z kariery profesjonalnego gracza, ku rozczarowaniu chyba wszystkich z nim włącznie. Na szczęście Fangji shifu pozwolił na otwarcie małej szkółki na obrzeżach Ikebukuro.
Do przybycia Shena minęło nieco ponad piętnaście minut wypełnionych grą w Tetrisa na telefonie. Niezbyt często używałem takich aplikacji, ale wolałem to od podziwiania widoczków nieokreśloną ilość czasu. Moje zmysły, jak zwykle w Kon-Kokko-taisha, spisywały się aż irytująco dobrze, więc usłyszałem mężczyznę jeszcze zanim pojawił się w drzwiach.
- No, stary, ile można? - rzuciłem ze śmiechem siedząc w pozycji, którą każdy oprócz Shena uznałby za wyzywającą. Posiadanie heteroseksualnego przyjaciela miało naprawdę dużo zalet, a swoboda zachowania zdecydowanie była jedną z największych.
- Janette bolał brzuch, więc sam rozumiesz - Shen uśmiechnął się wymijająco.
- No właśnie niezbyt. Shen, wyluzuj. W drugim miesiącu laski czasem nawet nie wiedzą, że są w ciąży, nic jej nie będzie. Ja wiem, że faceci mają czasem syndrom ciążowy, ale że aż tak… No, mniejsza z tym. Janette jeszcze nie umiera, więc zmieńmy temat. Chciałeś o czymś ze mną rozmawiać, prawda?
- Co? A, tak, tak - mężczyzna usiadł naprzeciwko mnie i skinął głową podającej mu właśnie filiżankę Tsuyu. - Skończyła się oficjalna żałoba po moim ojcu i wszyscy spieszą się z wyborem nowego dona dopóki inne mafie wstrzymały ogień. Zresztą, Zu pewnie zdążył ci to już powiedzieć, nie?
- Zgaduję, że mieliście zebranie od piątku do wczoraj? - spytałem znudzonym głosem i prychnąłem śmiechem na widok miny Shena. Zazwyczaj zebrania przywódców mafii były utrzymywane w tajemnicy przed podwładnymi. - Dopiero wczoraj dostałem od niego sms’a po piątkowej… zresztą nieważne, my nie o tym. Pozwól, że zgadnę, o co chodzi: Naotaka schował łeb w piasek, Zu z jakiś magicznych powodów w dalszym ciągu ma wyrąbane na przywództwo, a żaden inny capo nie ma na tyle jaj, żeby stanąć do walki, więc jeśli ty się nie zgodzisz, to Bahaj zgarnie posadkę bez kiwnięcia palcem, tak?
- Przerażasz mnie czasami, wiesz? Naprawdę nie rozumiem, jakim cudem nie siedzimy jeszcze razem na jednym szczebelku - westchnął mężczyzna, popijając zieloną herbatę.
- Przesadzasz. Po prostu Fangji shifu mnie lubił i trzymał blisko siebie. Mogłem się zorientować w układzie sił, nic więcej - wzruszyłem ramionami i poprawiłem pozycję. - Nie, żeby to nie było do przewidzenia. Myślałem tylko, że Zu się odfocha na stołek szefowski. To co chcesz teraz robić?
- Szczerze mówiąc, to myślałem, że ty mi jakoś podpowiesz. Wiesz, cały czas myślałem, że mogę przejąć mafię po ojcu, ale teraz…
- Nie chcesz mieszać Janette i dzieciaka, co? - mruknąłem z krzywym uśmiechem. Aż za dobrze wiedziałem, jak mogło by się to skończyć. - Więc się wycofujesz.
- Tego nie powiedziałem. Myślałem, że może pomożesz mi wymyślić, jak nakłonić Zu lub innego capo do podniesienia rękawicy. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że jak Taka zostanie donem, to ani ja się mu nie urwę, ani ty nie będziesz miał spokojnego życia. Poza tym, mam wrażenie, że ojciec nie chciał, żeby władza przypadła jemu.
- Zapominasz, że moje wpływy nie sięgają zbyt daleko. Maskotka mafijna dużego posłuchu nie ma - stwierdziłem nonszalancko, wyciągając przed siebie lewą dłoń, by przyjrzeć się ponownie swoim paznokciom.
- Nie udawaj, fałszywa skromność zupełnie do ciebie nie pasuje - Shen westchnął przeciągle i odstawił filiżankę na lakową tacę. - Podejrzewam, że tylko Huian i może Zu są lepiej doinformowani od ciebie. Nie wspominając o tym, że mało kto chce mieć swojego dilera przeciwko sobie. Jak uda ci się przekonać kogo trzeba, to…
- To w dalszym ciągu i tak nie mamy kogo wypchnąć na stołek. Chcesz losować z worka, czy wróżyć z fusów, kto pociągnie ten grajdołek?
- Przesadzasz. Zawsze jeszcze Sharilov może się zainteresować miejscową posadką jak go dobrze zagadasz. Wiem, że to wredne z mojej strony, ale nie spróbowałbyś go podejść „swoimi sposobami”? W końcu kto go może uwieść, jeśli nie ty? - wzrok Shena podążył za gwiżdżącym ptakiem w ogrodzie, byleby tylko mężczyzna nie musiał spojrzeć mi prosto w oczy.
- Na mnie nie licz, szukaj innego głupiego - mruknąłem, przygryzając dolną wargę. - Chyba, że w ramach zamiany za  Zu. No, ale oboje wiemy, że byś go musiał jakimś cudem odstrzelić, żebym miał z nim spokój.
- Znowu? - Shen popatrzył na mnie z niekłamanym zdziwieniem.
- I to ponoć ty przesiadujesz z nim ostatnio całe dnie… Zresztą, nieważne. I tak wątpię, żeby Ruski chciał wrócić na ten kurwidołek i radośnie odrzucić ciepłą posadkę, którą mościł sobie tyle czasu. Może i ma geny słowiańskiego idioty, co to w romantycznym zrywie walczy za idee, ale dostatecznie dobrze się na nie uodpornił. Chociaż… Shen, ufasz mi?
- Zaczynam się bać… ale powiedzmy, że tak. Co w związku z tym? - śmiać mi się chciało na widok podejrzliwej miny Shena.
- W takim razie zacznij już zbierać wpływy i zawalcz o władzę. Wiem, co mówię - dodałem szybko, widząc, że mężczyzna chce zaprotestować. - W końcu po coś mam te uszy, nie? - spytałem figlarnie, wysuwając i kładąc po sobie zwierzęce uszy oraz radośnie machając czarną kitą.
- A powiesz mi chociaż, cóż to za genialny plan masz?
- Wszystko w swoim czasie. Stratny nie będziesz na pewno - uśmiechnąłem się tylko lekko i zerknąłem na planszę. - Może partyjka dla rozluźnienia atmosfery?

Czułem na swoich plecach niemal namacalny wzrok Horacio, gdy odprowadzałem w bramie Shena. Przeorysza znowu miała do mnie o coś wyrzuty, choć tym razem naprawdę nie miałem pojęcia, co to mogło być.
- Więc o co chodzi tym razem? - spytałem znudzonym tonem, gdy zostaliśmy już sami.
- Może się mylę, bo pamięć mam już nie tę, ale nie oznajmiałeś mi przypadkiem, że zajmiesz się wreszcie sprawami świątyni i rodu na poważnie? - spytała nieco zgryźliwie, zaplatając ręce na piersi. - Pojawiasz się tylko wtedy, jak jest ci coś potrzebne, sprowadzasz ludzi o co najmniej podejrzanym pochodzeniu, w dodatku nie odbyłeś jeszcze ani razu rytualnej drogi do Memoriae. Jak chcesz korzystać z praw, weź się wreszcie za obowiązki.
- Cały czas to robię - syknąłem zirytowany. Nie cierpiałem, gdy ktoś mi robił wyrzuty. A jeszcze bardziej wkurzało mnie, gdy zarzuty były słuszne. - Jestem w środku sprawy o majątek po ojcu, a z Shenem się spotkałem głównie po to, żeby się zająć przywództwem w Sztyletach.
- Uważasz że to moralne pracować na rzecz zabójców własnej krwi?
- Nie pieprz mi o  moralności jak jakaś katechetka na scholi, dobrze? Jakbym miał robić tylko to, co piękne i czyste to musiałbym chyba wciągnąć na siebie o-yoroi i wyzwać na pojedynek cholera wie kogo, skoro teraz nawet nie mają przywódcy <<o-yoroi, jap. 大鎧 - tradycyjna zbroja samurajska; przyp. aut.>> - prychnąłem i przeszedłem obok kobiety, ocierając się ramieniem o jej ramię. - A do Memoriae właśnie miałem zamiar się wybrać, muszę sprawdzić kilka rzeczy. Zresztą, NIE PIERWSZY RAZ - dodałem z mocą, oglądając się nieco za siebie.
Wróciłem do sali, żeby zabrać ze sobą potrzebne mi rzeczy w małej nerce. Nie byłem pewny, co by się stało, gdybym spróbował zmienić formę razem z torbą z chemikaliami, więc jeszcze w domu, gdzie wpadłem na chwilę żeby zabrać potrzebne drobiazgi, zdecydowałem się wziąć coś, co będę mógł nieść jako kokko.
Westchnąłem ciężko i zamknąłem oczy. Wciągnąłem mocno powietrze przez nos i skupiłem się na zapachach. Już po chwili przede mną pojawiła się ta charakterystyczna ścieżka woni i prawie niewidocznych iskierek prowadząca do biblioteki. Fascynowało mnie, że za każdym razem trafiałem gdzie indziej… a przynajmniej zupełnie inną drogą. Zastanawiałem się, czy to jakiś mechanizm obronny biblioteki, pozwalający na zachowanie jej tajemnicy nawet w sytuacji, gdyby któryś kokko zabrał do biblioteki ze sobą osoby postronne. Ostatecznie Xin’ai wspominała coś o barierach magicznych, a zupełna nieprzewidywalność czasu stanowiła najlepszy tego dowód.
W lesie przyświątynnym było, jak zwykle, cicho jeśli nie liczyć sporadycznego świergotu ptaków, które zaspały na swoją zwyczajową porę treli. Wydawało mi się, że wyczuwałem w okolicy zapach jakiegoś drapieżnika. Wolałem tego nie sprawdzać w obawie, że zgubię trop Memoriae i znowu będę musiał się uciec do formy kokko. Pora kwitnienia sporej części roślin zdecydowania nie ułatwiała śledzenia jednej konkretnej woni. Zgodnie z tym, co mówiła Xin’ai, powinienem zacząć się uczyć wykorzystywać zmysły na poziomie demona pozostając we w miarę ludzkiej postaci. Zwłaszcza, jeśli planowałem plątać się w szemrane interesy i dobra orientacja w otoczeniu mogła być kluczowa do przeżycia. Zastanawiało mnie, ile i skąd tak naprawdę Xin’ai wie. Kobieta wydawała się cały czas przebywać zamknięta w bibliotece, a jednak doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co się wokół mnie działo nawet bez mojej relacji.
Jak zwykle odnalazłem wejście do podziemi w najmniej spodziewanym momencie. Kurhan wznosił się łagodnie ponad idealnie prostą powierzchnię ściółki w zacienionej, dość gęstej części lasu. Rozejrzałem się w poszukiwaniu nietypowych kamieni i w końcu mój wzrok padł na trzy duże skałki opalizujące w wątłych promieniach słońca. Podszedłem do nich i spróbowałem wymacać jakiekolwiek nieprawidłowości, ale w porowatej strukturze wydawało się być to niemożliwe. Nieco zirytowany wcisnąłem nogą największy z kamieni w ziemię, ale nie stało się zupełnie nic.
- Może byś przestała bawić się w takie idiotyzmy wreszcie, co? - rzuciłem w próżnię, nawet nie do końca wiedząc, do kogo mam mieć pretensje. Wydawało mi się, że wiatr zaszumiał w innej tonacji, jak gdyby śmiejąc się ze mnie, ale pewnie byłem po prostu przewrażliwiony. - Co to, kurwa, test na IQ? - mruknąłem jeszcze do siebie, po czym usiadłem ze skrzyżowanymi nogami na mchu i dokładnie przyjrzałem się układance. Jeden większy kamień, teraz wbity głęboko w ziemię i dwa mniejsze o prawie połowę. Spróbowałem obiema rękoma wepchnąć pozostałe dwa, ale okazało się to niemożliwe - ani drgnęły. Nie wiem, co, ale coś mi podpowiedziało, żebym spróbował to zrobić za pośrednictwem większego. O dziwo zadziałało i po chwili usłyszałem już głuchy dźwięk zapadania się ziemi, by odsłonić otwarty wylot Memoriae.
Powoli wszedłem do środka. Kłamałbym, gdybym powiedział, że przyzwyczaiłem się już do zapalających się znienacka pochodni Bunsena. Przynajmniej nie doprowadzały mnie już do stanu przedzawałowego jak za pierwszym razem.
- Jak ci się podoba moja zagadka? - usłyszałem za sobą kobiecy głos i przystanąłem.
- Za schorowanymi staruszkami też się tak pojawiasz jak duch? - spytałem w zamian, nie odwracając się. Xin’ai zaśmiała się dźwięcznie. - Mam do ciebie sprawę. Może ty będziesz wiedzieć.
- Możesz próbować, ale niczego nie obiecuję. Od moich czasów ludzie nawymyślali tyle nowych trutek, że nawet kokko pewnie nie dałyby rady. Swoją drogą, to naprawdę fascynujące, z jaką determinacją próbujecie się sami wybić. Chyba jeszcze żaden gatunek nie wpadł na to, żeby walczyć nie tylko z innymi, ale i ze swoją populacją na taką skalę.
- Dobra, dobra. Wystarczająco już się ponapawałaś ludzkim idiotyzmem? - westchnąłem znudzonym tonem i przepuściłem Xin’ai przed siebie. Miała na sobie piękne, rozszerzane ku dołowi qipao do ziemi w kolorze dumorietytu. W połączeniu z jej papierową cerą i kruczoczarnym, lisim ogonem oraz włosami wyglądała, jak zwykle, nieziemsko. Przez chwilę zastanawiałem się nawet, skąd bierze te wszystkie stroje, ale ostatecznie wolałem nie pytać.
Xin’ai poprowadziła mnie w milczeniu do starego segmentu biblioteki, gdzie znajdował się stolik, na którym zwykle pisałem kolejne wpisy do kroniki. Już cztery.
- To pokaż te swoje rewelacje, może z czymś skojarzę - wyciągnąłem z nerki dwie fiolki - jedną z czerwoną cieczą i jedną z białą zawiesiną. Kobieta bez wahania wzięła mi przez ramię tę drugą i odkorkowała, po czym przysunęła do nosa i powąchała szybko, niczym wietrzący pies.
- Nie wiem, jak to nazywacie, ale na pewno pochodzi z opium i jest dość mocno uzależniające. Dla mnie to jedwabny pył. W dawnych czasach spotkałam kilka Chinek zaprzyjaźnionych z jednym z kokko, które twierdziły, że to najlepszy środek odchudzający i mniej więcej się z tym bym zgadzała. Przynajmniej w tamtej wersji, tutaj jest trochę środka, którego jeszcze nie widziałam. Prawie na pewno coś sztucznie generowanego. Trzeba uważać z tym na ciśnienie - stwierdziła fachowo z przymrużonymi oczyma.
- Jak to wyleczyć?
- Najlepiej wypłukać. Bardziej bym się martwiła nawykami nabytymi - odpowiedziała i zakorkowała z powrotem fiolkę. - Co do krwi, to i tak ci nie pomogę. Jestem ostatnią osobą, którą powinieneś pytać o leczenie kogokolwiek z czegokolwiek. Możesz mi za to przynieść te pozostałe dwie tabletki z serum nieśmiertelności, bo aż jestem ciekawa, do którego doszedłeś.
- Serum nieśmiertelności? - powtórzyłem pytająco, nie mając zielonego pojęcia, o czym mówi kobieta.
- No, jak wy to tam nazwaliście… te zielone tabletki, które połknęła twoja jie jie - stwierdziła w końcu. <<jie jie, chiń. 姐姐 - starsza siostra; przyp. aut.>>
- Po co ci one? - zesztywniałem na wspomnienie Gwiazdy Śmierci. Myślałem, że powinienem odsunąć od siebie ten przeklęty narkotyk tak daleko, jak tylko potrafiłem i nie mieszać się już nigdy więcej. Wystarczająco dużo szkód zdążył już narobić. - I tak w ogóle, to skąd o tym wiesz?
- Kobiety mają swoje sposoby - zaśmiała się Xin’ai. - Mówiłam już, po prostu jestem ciekawa. A tobie też się mogą przydać w przyszłości.
- Wolałbym nie - mruknąłem, wciskając fiolki z powrotem do saszetki, żeby jakoś rozładować napięcie.
- Zrobisz co będziesz chciał - w końcu stwierdziła ugodowo Xin’ai. - Aha, mam coś dla ciebie - stwierdziła, wsuwając rękę pod wycięcie w sukni na piersiach i szukając tam czegoś. - O, mam! Nie trzymam tutaj tego za dużo, więc musisz sobie sam poszukać w okolicy. Na pewno powinno gdzieś być w lesie, przy okazji poćwiczysz orientację w terenie. O ile dobrze pamiętam, kilka krzaków sprowadziła Xiae ponad pięćset lat temu.
- A tak konkretniej? - westchnąłem, opierając dłoń na biodrze.
- Tak konkretniej to - kobieta podsunęła mi pod nos zasuszone ziele do powąchania. - My na to mówiliśmy lisie ziele. Może i ma jakąś nazwę ludzką, ale nie jestem pewna. W każdym razie, potrafi zamaskować chwilowo geny kokko, więc nie będziesz się musiał martwić w sądzie, że ci puszczą nerwy i wpadniesz - spojrzałem pytająco na Xin’ai, ale ta tylko uśmiechnęła się lekko. - Musisz uważać, bo nie tylko cechy morfologiczne są przyblokowane. Zmysły stępią ci się do tego, co posiada standardowy człowiek, a odporność na alkohol i psychotyki zejdzie w zasadzie do zera, jakbyś nigdy nie miał z nimi styczności. Zaparz dwa-trzy listki i wypij całość. Efekt utrzyma się na pół dnia, może cały dzień. Rozumiemy się?
- Jasne - przytaknąłem. - Jesteś wielka, wiesz?
- Gdybyś miał tyle lat co ja, też byś był - stwierdziła, jak gdyby w ogóle nie miała zamiaru przeczyć mojemu komplementowi.

~~^.^~~

- A-ale jak to potrzebujesz pilnie jego badania? - niemal syknąłem do słuchawki. Niecałe pięć minut temu opuściłem Memoriae i z ulgą stwierdziłem, że tym razem czas był dla mnie nad wyraz łaskawy - wypluło mnie zaledwie kilka sekund po wejściu. Nawet Xin'ai twierdziła, że biblioteka mnie lubi wypuszczając zawsze co najwyżej po kilkunasty godzinach. - Doktor Miyako, przecież sama mówiłaś, że szczyl ma siedzieć cały czas w domu i…
- Oj, nie bądź taki drobiazgowy. Przez ten czas pewnie już mu się i tak poprawiło chociaż trochę, a samochodem jakoś przejedzie. Tylko nie taksówką, weź go do siebie.
- Tsaaa? Z kartonu mam sobie wyciąć samochodzik napędzany jak we Flinstonach? - spytałem sarkastycznie, wywracając oczyma.
- Oczywiście, że nie… to ty nie masz prawa jazdy w tym wieku? Jakie te dzieciaki są wygodnickie. No nic, jakoś dasz sobie radę. Postaraj się przyjechać w tym tygodniu. W następnym mam trochę operacji zaplanowanych i nie wiem, czy się wyrobię.
- Doktor Miyako, przecież mówię, że nie… - w słuchawce rozległ się dźwięk przerwanego połączenia. - Noż kurwa, czemu ten babsztyl nigdy mnie nie słucha! - syknąłem cicho sam do siebie i schowałem telefon do kieszeni.
- Coś się stało? - spytała Janette, dotychczas siedząca cicho w fotelu naprzeciwko. Byliśmy w jej i Shena domu - przytulnym parterowym budynku o powierzchni nieprzekraczającej stu metrów kwadratowych. Na pierwszy rzut oka widać było kobiecą rękę w wystroju wnętrz i ogólnej atmosferze. Shen kupił to lokum zaraz po tym, jak się dowiedział o ciąży Janette. Jakim cudem udało mu się zachować tak dużą transakcję w sekrecie przed Sztyletami, nawet w atmosferze ogólnego chaosu, pozostawało dla mnie tajemnicą.
- Nic szczególnego - machnąłem ręką lekceważąco. - No, ale opowiadaj, co wam powiedział ginekolog? Bo podobno byłaś ostatnio, nie?
- Można tak powiedzieć. Shen się uparł, żeby ze mną jeździć do doktora Towako z każdą pierdołą. Czasami mam wrażenie, że nie jestem w ciąży, tylko jakiejś śmiertelnej chorobie z przerzutami - zażartowała.
- Ale ból brzucha w tym tygodniu to…
- Shen jak zwykle przesadza. Zwykłe naciągnięcie więzadła macicy i tyle - stwierdziła z uśmiechem i pociągnęła łyk chłodnej już kawy. - Lekarz ma go już chyba zupełnie dosyć, a będziemy się widzieć jeszcze co najmniej siedem miesięcy… - westchnęła głęboko, a ja mimowolnie się zaśmiałem.
- Może mu przejdzie? Przynajmniej masz pewność, że cię nie zostawi. Wiesz, rzadko kiedy spotyka się teraz faceta z tak psią wiernością - sam nie wiem, dlaczego pomyślałem o Soujirou.
- A co, wiesz coś o tym? - spytała w żartach Janette, a ja nie potrafiłem jej na to pytanie odpowiedzieć, żeby nie dać po sobie poznać tego, co siedziało mi w głowie. - Stało się coś - stwierdziła po chwili milczenia.
- Poniekąd tak. Ale nie przejmuj się tym, masz wystarczająco dużo własnych problemów. No, weźmy się wreszcie do roboty, bo potem się jeszcze spóźnisz na swoją własną imprezę - powiedziałem wesoło, zmieniając temat. Nawet nie chodziło o to, że źle się czułem w towarzystwie Janette, czy nie ufałem, że dotrzyma tajemnicy. Nie byłem do końca pewny, czy potrafiłem jej o wszystkim opowiedzieć tak, by mnie dobrze zrozumiała.
- Z miłością jest jak z masłem, trochę chłodu dodaje jej świeżości - stwierdziła z mądrą miną, jak gdyby czytała mi w myślach. Ta kobieta była naprawdę niesamowita.
- To Shakespeare? - spytałem, spoglądając na nią.
- Nie, Marcel Achard - odpowiedziała, oglądając się przez ramię na mnie. - No, chodźże wreszcie - popędziła mnie, otwierając drzwi na oścież.
- Już idę, no. Nawet kawy nie dasz mi dopić - bąknąłem pod nosem, ale podążyłem za kobietą.
Janette poprowadziła mnie na werandę, gdzie rozstawione były podłużne doniczki z młodymi kwiatami i ziołami. Większość z nich była bardzo popularna, dlatego już na pierwszy rzut oka byłem w stanie je dobrze określić nawet nie podchodząc do konkretnych okazów.
- Jak pomożesz mi chociaż trochę to jesteś wielki. Matka mi to wszystko nazwoziła, bo ponoć oni tam na wyspach mają jakieś lepsze, czy coś. Wiesz, do szczęścia mi zielsko nie jest potrzebne, ale skoro i tak mama ma zamiar zwalić mi się na głowę, żeby „być przy mojej ciąży”, to lepiej, żeby to nie poschło do tego czasu - stwierdziła wyraźnie zmęczonym tonem.
- Różne rzeczy ludzie ze sobą wożą, żeby być szczęśliwym, ale żeby kwiatki…
- Ale to nie dla niej, nieeee. To ma być teraz moja apteka, bo przecież dziecka chemią nie będę faszerować. A to samo zdrowie, bezpieczne i równie skuteczne. Nawet raka tym można wyleczyć. A przynajmniej tak jej wcisnęła jakaś wiejska szamanka z Holandii - zachichotałem mimo wyraźnej irytacji Janette.
- Z tą cudotwórczością bym nie przesadzał. Większość tego tutaj to zwykła zieleninka bez żadnych właściwości. Ale przynajmniej ładnie wyglądają w ogródku, więc będziesz mieć na wiosnę zielono - dodałem po chwili ze śmiechem.
- Ty mnie nawet nie denerwuj - prychnęła. - Jak tylko moja matka się wyniesie, to zielsko poleci razem z nią. Jeśli nie prędzej. Ona mi nawet jakieś cudowne instrukcje do tego przywiozła i wychodzi na to, że nie dość, że mam dzień i noc siedzieć i tylko się kwiatkami zajmować, to jeszcze chyba wynajmę cały park miejski, żeby chabręzie miały „dogodne warunki bytowania”.
- Nawet nie chcę wiedzieć, co nawymyślały, ale to-to w większości w naturze jest zwykłymi chwastami i naprawdę się trzeba napracować, żeby je zabić. Dobra, daj mi chwilę. Pooglądam, co tu właściwie masz i co w jakikolwiek sposób może się przydać, ok?
- Nie spiesz się. Próbowałam już sprawdzać część w Internecie, ale to bardziej robota głupiego z tymi krzaczkami, co ona nabazgrała w podpisach - Janette westchnęła głęboko i skrzywiła się na chwilę. - Zaraz wracam, muszę iść do łazienki. Sam rozumiesz, to ten okres - uśmiechnęła się znacząco i weszła do domu, zostawiając mnie samego między doniczkami. Postanowiłem na nią nie czekać i zabrać się do roboty.
- To co my tu mamy… - mruknąłem sam do siebie, podchodząc do najbardziej wciśniętej w kąt doniczki. - Yimucao dla kobiet w ciąży? Czego to nie wymyślą w tej Europie <<yimucao, serdecznik - zioło używane w tradycyjnej medycynie chińskiej; przyp. aut.>> - westchnąłem i zdjąłem doniczkę z podestu na płytki. - Dalej, to są chwasty, to są chwasty, to… nie, w sumie melisa może się przydać - mruczałem do siebie, przestawiając lub ściągając kolejne doniczki. Powoli kończyłem remanent, gdy w kieszeni zawibrował mi telefon. Wyciągnąłem go wolną ręką i zerknąłem na wyświetlacz. Nieco zdziwiony odebrałem telefon.
- Sano-oji? Coś nie tak z rozprawą? - spytałem, przytrzymując komórkę przy uchu ramieniem.
- C-co? Nie, nie o to chodzi - mężczyzna mówił zdecydowanie szybciej niż normalnie. Wydawało mi się, że jego głos drży, ale mogło to być równie dobrze spowodowane złym przesyłem w sieci. - Nie wiem, co teraz robisz, ale musisz to natychmiast przerwać. Właśnie do mnie dzwonili ze szpitala, Soujirou miał wypadek - coś huknęło głośno koło mnie. Dopiero po chwili zorientowałem się, że była do doniczka, którą wypuściłem z rąk i rozbiła się na podłodze. - Musisz jechać pod hotel Park Hyatt, chyba wiesz, gdzie to jest. Tylko Hei, nie ró… - nie słyszałem, co mężczyzna powiedział dalej, bo się rozłączyłem. Nie myśląc, co robię wbiegłem do domu, przy okazji omal nie potrąciwszy zdezorientowanej Janette w drzwiach werandy. Wparowałem do kuchni, gdzie prawdopodobnie miał być Shen.
- Shen, gdzie masz kluczyki do motoru? - spytałem na jednym wydechu. Mężczyzna popatrzył na mnie zdziwiony, ale dość szybko zauważył moje błagalne spojrzenie. Westchnął ciężko.
- W garażu, na wieszaku. Weź czerwoną Hondę, żaden policjant nie będzie tak głupi, żeby próbować cię w niej zatrzymać.
- Jasne. Dzięki, stary - kiwnąłem tylko głową i w pełnym pędzie wyleciałem do garażu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze wulgarne, obraźliwe lub w inny sposób naruszające netykietę usuwam. Proszę na nie nie reagować.
Komentarze niedotyczące bloga proszę umieszczać w zakładce SPAM, inaczej zostaną one usunięte. Dziękuję za wyrozumiałość.