Pasek

Chronica Genusmuto Logo

Chronica Genusmuto Logo

sobota, 11 listopada 2017

Rozdział XXI

Wszedłem do pomieszczenia przesiąkniętego brunatnym, wręcz oślizgłym światłem. Na całej jego powierzchni porozstawiane były w losowych miejscach brudne stoły i krzesełka, niektóre nawet połamane lub wybrakowane. Dygocące, kładące się niemal we wszystkich kierunkach cienie sprawiały wrażenie, iż całe pomieszczenie kołysało się i ciągle stabilizuje na nowo z pierwotnego chaosu. Brudnoczerwony kolor ścian pokrytych w dużej części brunatnymi, udrapowanymi kurtynami o grubej fakturze i przytłaczający przepych skórzanych obić mebli przyprawiał o zawrót głowy nawet bez unoszących się oparów cygara, alkoholu i ludzkiego potu. Ten trzeci zapach był zresztą chyba najmocniejszy i najbardziej ohydny. Mógłbym przysiąc, że wyczuwałem również odór innych ludzkich wydzielin. Dookoła walały się jakieś niedopałki, śmieci po pożeranych wcześniej przekąskach i mniej zidentyfikowane barachło.
Przełknąłem głośno ślinę i przecisnąłem się między fotelami, podchodząc do trójki roześmianych mężczyzn. Grali w coś, ale zdecydowanie gra ta nie przeszkadzała im w piciu mocnej, rosyjskiej wódki bez banderolek i żywiołowej rozmowie. Nie była to zresztą ich pierwsza butelka, sądząc po całym stosiku niechlujnie rzuconego, na wpół rozbitego szkła tuż przy jednej z nóg stołu. Temat rozmowy wołałem jak najstaranniej przepuścić przez uszy bez rejestrowania otrzymanych informacji w świadomości.
- Kazałeś mi przyjść, laoda <<laoda, chiń. 老大 - zwierzchnik, szef, ktoś wyżej postawiony; przyp. aut.>> - zaanonsowałem swoje przyjście z niskim ukłonem, gdy przez chwilę żaden z mężczyzn nic nie mówił. Wiedziałem, że lepiej nie ryzykować rozgniewania któregoś przerwaniem mu. Jeden z nich zerknął na mnie kątem oka, a ja aż wzdrygnąłem się od niemal fizycznego chłodu, jaki towarzyszył temu niedbałemu gestowi.
- No, nareszcie przybyła nasza główna atrakcja, panowie! - zaśmiał się mój przełożony, Zu Tanghu, Krwawy Zu. Był mężczyzną przerażającym, o sile przewyższającej nawet pierwsze podejrzenie po ujrzeniu jego muskularnej sylwetki. Dysponował niebywałą władzą, w zasadzie pełniąc rolę zupełnie zdominowanego przez siebie przywódcy kasty narkotykowej.
Tanghu laoda brutalnie przyciągnął mnie do siebie, wytrącając z równowagi zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Czułem, że mój puls zaczyna przyspieszać, a myśli uciekać spłoszone najdrobniejszym doznaniem fizycznym. Odruchowo zmrużyłem oczy, gdy od jego srebrnego pierścienia z ciemnozielonym oczkiem w kształcie półkola odbiło się światło którejś z lamp prosto na moją twarz. Zdecydowanym ruchem dłoni zmusił mnie do przekręcenia głowy w jego kierunku i pocałował, niemal od razu wsuwając swój język w moje usta. Jego ślina miała gorzkawy posmak tytoniu i alkoholu, a ciało niemal lepiło się od potu. Instynktownie szarpnąłem się w tył, szukając w tym geście prymitywnego poczucia bezpieczeństwa i możliwości ucieczki. Wbrew oczekiwaniom, Tanghu laoda od razu mnie puścił. Wylądowałem na śliskiej, wykafelkowanej posadzce, uprzednio uderzając się o wystający kant stolika. Przez moje biodro przeszła fala bólu, a lewa dłoń wylądowała w nieprzyjemnej mazi przywodzącej od razu na myśl wymiociny, jednak strach niemal doszczętnie tłumił jakiekolwiek odczucia fizyczne ciała. Cienie zadygotały, jak gdyby chciały wyrazić swoje upiorne niezadowolenie moim zachowaniem. Mógłbym przysiąc, że nie były to sylwetki ludzi i umeblowania, ale stado wygłodniałych wilków o świecących, czerwonych ślepiach i obnażonych kłach i śliną ściekającą po pyskach.
Gdy tylko ocknąłem się z pierwszego szoku, przekręciłem się na kolana i przypadłem nisko do ziemi.
- Racz wybaczyć moje zachowanie, laoda. Błagam, ja nie… - wyjęczałem, czując, jak oszalałe serce niemal przeciska mi się już przez gardło, żeby zaraz wyskoczyć zupełnie poza resztę ciała. Wilki zawarczały groźnie, szykując się do ataku.
- Nie wywiniesz mi się dzisiaj tak prędko jak wczoraj przed starym Fangji - głos Tanghu Zu roznosił się echem i dźwięczał szyderczo w moich uszach jeszcze długo po tym, gdy mężczyzna umilkł. Cienie pomrukiwały aprobująco i śliniły się na zapowiedź uczty. Zacisnąłem mocno oczy w naiwnej wierze, że tak uda mi się odgonić wszystko, co złe. - W końcu po coś kazałem ci tu przyjść.
- Z ciebie to prawdziwy selang, laoda <<selang, chiń. 色狼 - słowo oznaczające zarówno zboczeńca, seksoholika, jak i wilka; przyp. aut.>> - zaśmiał się jeden z pozostałych mężczyzn.
- A co, jesteś niezainteresowany? - spytał Tanghu Zu, czemu towarzyszyła kolejna już fala śmiechu. Starałem się skulić jeszcze bardziej, ale i tak wiedziałem, że to nic nie da.
- Tego nie powiedziałem, laoda - sam nie byłem pewny, czy były to ludzkie słowa, czy zwierzęce powarkiwanie, ale i tak nie wróżyły nic dobrego. - Taka okazja nie trafia się zbyt często. Nie można przejść obojętnie obok takiej piękności - zarechotał ku uciesze całego stada.
- Wstawaj, robota na ciebie czeka! - rzucił ostro Zu, kopiąc mnie prosto w twarz tak, żebym upadł na bok. Podniosłem się na drążących nogach i stanąłem tuż przy stoliku, za wszelką cenę starając się chociaż trochę uspokoić oddech. Podkuliłem pod siebie ogon, łudząc się, że da mi on choć minimalną ochronę. - Do kurwy nędzy, obróć się! Nie uczyłem cię, jak masz przede mną rozkładać nogi? - syknął zniecierpliwiony i pociągnął mnie za rękę z taką siłą, że krzyknąłem. Popchnął mnie do przodu i wylądowałem brzuchem na stoliku z kartami wbijającymi się w podwinięty między mnie a mebel ogon.
Poczułem szarpnięcie w okolicach podbrzusza i moje spodnie zjechały w dół, a zaraz za nimi slipki, odsłaniając wszystko, co za wszelką cenę chciałem ukryć. W gardle uwiązł mi krzyk, gdy przez moje ciało przeszedł spazm nieopisanego bólu. Pomiędzy kolejnymi pchnięciami poczułem, jak po moich nogach powoli spływa strużka krwi. Cienie rzuciły się na nią, gdy tylko zwęszyły pożywkę. Szarpnąłem się, chcąc uciec od bestii, ale na nikim nie zrobiło to najmniejszego wrażenia, a ogień palący moje wnętrze jeszcze się spotęgował.
Krzyczałem i płakałem ku uciesze widowni. Jak przez ścianę dotarł do mnie stłumiony śmiech trójki mężczyzn i przeraźliwy chichot żerujących hien. Mój wzrok podążył w kierunku stąpających dookoła mnie padlinożerców na ścianach. Śmiały się i szczękały w zniecierpliwieniu zębami, ostrząc je na moment, gdy wreszcie drapieżcy znudzą się mną i zostawią na pastwę losu. Już byłem padliną, ale wyraźnie nie dość sponiewieraną.
Zacisnąłem palce na blacie stołu, gorączkowo poszukując jakiejkolwiek ucie…

Krzyknąłem przerażony i wyrwałem się do tyłu w kąt, czując na szyi lepką wilgoć. Przede mną oparty na rekach o ramę łóżka klęczał zaniepokojony Xiaogou, wlepiając we mnie te swoje wielkie, błyszczące oczy w tak charakterystycznym odcieniu wręcz czerwonego kasztana.
Zdezorientowany rozejrzałem się po pomieszczeniu. Znajdowałem się w pracowni Soujirou na szerokiej kanapie. Spałem na niej już jakieś półtorej tygodnia, odkąd wyniosłem się tymczasowo z domu na prośbę Sano-ojisana. Nie podobało mi się bycie utrzymankiem Soujirou, jednak nie mogłem zbyt wiele zrobić. Zbytnio nie cierpiałem dłuższych pobytów w hotelach.
Zsunąłem się z posłania i chwiejnym krokiem podszedłem do prostego, bukowego biurka służącego mi za prowizoryczne stanowisko pracy. Irytowała mnie ilość karteluszków, zdjęć i kolorowego badziewia zagracającego prawie połowę przestrzeni użytkowej, ale nie miałem prawa narzekać.
W głowie ciągle czaiło się nieprzyjemne uczucie zagrożenia i strachu wywołanego przez wspomnienia koszmaru, ale starałem się je zagłuszyć obowiązkami chwili obecnej i szybko połkniętymi bez popijania dwoma tabletkami czystej morfiny. Mimo to, musiałem przejechać palcami po wewnętrznej stronie odkrytych ud, by upewnić się, że są one suche i niezakrwawione. Rozparłem się na obrotowym fotelu i odchyliłem do tyłu aż do ostrzegawczego skrzypnięcia mebla, oddychając głęboko, by wyregulować zaburzony przez wspomnienia oddech. Poczułem jakiś ciężar na lewym udzie. Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że szczeniak położył głowę na mojej, siadając na podkurczonych nogach obok fotela. Odruchowo podrapałem go za ludzkim z wyglądu uchem i uśmiechnąłem się lekko.
- Nic mi nie jest, to tylko niewygodna przeszłość mnie ściga - wymruczałem uspokajająco, ale wiedziałem, że to nie była prawda. Niemal dziwiłem się, że to wspomnienie pojawiło się tak późno, odkąd Zu zaczął się na mnie odgrywać za znalezienie sobie innego mężczyzny.
Wyciągnąłem dłoń w oczekującym geście przed oczyma Xiaogou, a chłopak podał mi przedramię bez słowa sprzeciwu. Niemal w ciemno odnalazłem widoczną żyłę na jego nadgarstku. Wbiłem w nią igłę, pobierając materiał do kontroli, jak robiłem to co drugi dzień, odkąd skonsultowałem się z doktor Miyako z NCGHM. Lekarka orzekła, iż tak wybuchowej mieszanki nie widziała nawet u dzieci odbitych z nielegalnych laboratoriów firmy farmakologicznej pięć lat temu. Pierwsze, co stwierdziła, to „bogowie niebiańscy, powiedz, że nic więcej mu nie podawałeś!”, a zaraz potem „żadnej chemii, żadnego wyłażenia poza ciepłe cztery ściany, żadnego wysiłku fizycznego. Siedzieć, podziwiać rykowisko w telewizorze i modlić się, żeby to-to nie wybuchło”. Podała mi też zupełnie długą listę potraw zakazanych i nakazanych i stwierdziła, że jeśli „NAM” się uda utrzymać go przy życiu przez najbliższy rok to pisma medyczne będą się zabijały w kolejce po wywiad. Oczywiście, doktor Miyako doskonale wiedziała o tym, że Xiaogou był lykantropem, ale cały czas radośnie ignorowała ten fakt.
Sporządziłem szybko preparat i wsunąłem go pod mikroskop. Krew Xiaogou odbudowywała się ilościowo w idiotycznie szybkim tempie. Niemal już wróciła do odpowiedniej proporcji i konsystencji, prawdopodobnie dzięki zwierzęcej części genotypu. I na tym kończyły się dobre wiadomości, bo nowo powstałe krwinki przejmowały dysfunkcje i problemy starych niemalże w takim samym procencie jak stare, więc jakość cały czas pozostawiała wiele do życzenia. Co więcej, pomimo wypłukania dość znacznej części toksyn, wszelkie fizyczne objawy w niewyjaśniony dla mnie sposób utrzymywały się tak, jak gdyby ich zawartość pozostawała niezmienna. Szczeniak cały czas starał się wszelkimi możliwymi sposobami ominąć posiłki, spał po dwie-trzy niespokojne godziny, a jego cera i oczy wskazywałyby bardziej na przynależność dzieciaka do świata martwych, niż żywych. Powoli zaczynałem wierzyć z pseudonaukowe wynurzenia homeopatów. Na szczęście już nie rzygał po kątach i jakimś cudem udało się go przekonać, żeby załatwiał swoje potrzeby w toalecie i nie latał z gołym tyłkiem. Mimo wszystko, utrzymywał ten swój bezmyślny optymizm i skłonność do szczeniackich zabaw z wręcz niewiarygodnym uporem licencjonowanego muła.
Przeliczyłem wszystkie zmiany i wysłałem wyniki doktor Miyako na pocztę, po czym zerknąłem na zegarek. Dobiegała dziewiąta, więc Soujirou pewnie już się budził.
- Nie rusz - rzuciłem przez ramię wyuczoną komendę i wyszedłem z pokoju. Soujirou był zdecydowanym przeciwnikiem akceptowania faktów takimi, jakimi były i cały czas narzekał na sposób w jaki traktowałem szczeniaka, uniemożliwiając mi większość prób tresury. Na szczęście wywalczyłem wyłączność na przebywanie ze szczylem w nocy, głównie ze względów medycznych, więc wieczorami tuż przed spaniem próbowałem zapanować nad sytuacją, ucząc Xiaougou kolejnych komend czy zachowań. Całe szczęście, z notatkami Jyuuro nie było to aż tak męczące. Większość nauki przepadała w ciągu dnia wraz z nadopiekuńczym i absurdalnym zachowaniem Soujirou, ale nie miałem siły tłumaczyć mężczyźnie po raz setny, żeby tego nie robił. Zresztą, byłem aż nazbyt świadomy, że Zu tylko czekał na to, żeby w końcu puściły mi nerwy i w szaleństwie chwili chlapnę coś nieodwołalnego, narażając swoje stosunki z aktorem. I tak były już dość napięte, zarówno przez rozbieżność poglądów na temat szczeniaka, jak i coraz mniejszą ilości czasu, który mogliśmy spędzać tylko we dwójkę. Zu bawił się doskonale, wynajdując mi coraz to nowe powody, żebym nie miał dłuższej chwili dla siebie. Zbytnio bałem się o zdrowie kochanka, żeby odrzucić kolejne polecenie mafiosa.
Niemal nie myśląc o tym, co robię, przygotowałem śniadanie w staroeuropejskim stylu i czajniczek jaśminowej herbaty prosto z Pekinu. Nie zdążyłem wyłożyć wszystkiego na stół, gdy powitał mnie uśmiechem nieco jeszcze rozespany Soujirou.
- Doprawdy, aż czuję się kochany - stwierdził i stłumił ziewnięcie, po czym przeciągnął się, odsłaniając nieco bladej skóry brzucha.
- Takimi widokami zarzucasz człowieka już od rana? - spytałem mrukliwym głosem, podchodząc do mężczyzny i przejeżdżając palcami nieco ponad talią Soujirou. Sądząc po reakcji aktora, moje palce wciąż były zimne od wody. Cholernie tęskniłem za jakąkolwiek większą czułością, czy pieszczotą, nie wspominając już o seksie. Uniosłem się na palce stóp i pocałowałem mężczyznę prosto w usta, testując, jak daleko mogę się posunąć. Przez chwilę Soujirou odwzajemnił delikatnie mój pocałunek, ale dość szybko się odsunął. Stanowczo za szybko, jeśli o mnie chodzi.
- Hei, dobrze wiesz, że nie możemy. Nie tutaj, nie jesteśmy sami - stwierdził. Miałem powoli po dziurki w nosie tej całej sytuacji. Niby przyznawaliśmy się do „poważnego związku”, niby mieszkaliśmy ze sobą, niby… no właśnie, wszystko niby. Nasze rozmowy coraz częściej albo urywały się po kilku minutach, bo któreś musiało iść do obowiązków, albo schodziły na tematy tak absurdalnie z niczym niezwiązane, że to aż bolało. Jeśli chodziło o mnie, to mogliśmy się kochać z Soujirou choćby tu i teraz, czy w samochodzie na parkingu na oczach wszystkich sąsiadów, ale mężczyzna zdawał się unikać tematu pod byle pretekstem.
- To kiedy? - syknąłem nagle zirytowany, odsuwając się.
- Hei, o co ci znowu chodzi? Przecież…
- Co przecież? - niemal wrzasnąłem, odwracając się gwałtownie w stronę Soujirou. - Do cholery, odkąd pojawił się ten szczyl, codziennie śpimy osobno! Widzę cię co najwyżej rano i wieczorem, czasami nawet nie to, a najpoważniejszym tematem ostatnich dni był kolor hortensji u jakiejś baby w ogródku. Naprawdę nie wiesz, o co mi chodzi?! - wyjęczałem, opierając się o krzesło. - To nasz pierwszy miesiąc związku, a nie trzydziesty rok małżeństwa ekonomicznego!
- Chyba nie oczekiwałeś, że życie będzie wyglądać tak, jak w anime - westchnął Soujirou, a mnie aż zatkało na te słowa. - Kotku, wiem, że się starasz. Obiecuję ci, że jak tylko Xiaogou się usamodzielni i paparazzi już do końca dadzą sobie spokój z szukaniem sensacji na mój temat, wyjedziemy gdzieś. Tobie już powinny się wtedy zacząć wakacje letnie. To jak?
- A w międzyczasie co? Może w ogóle sobie dajmy spokój i spotykajmy się tylko jak będzie czas? Przynajmniej będę wiedział, na czym stoję.
- Nie przesadzaj, Hei. Jesteś przemęczony, to wszystko. Wyjdź na miasto ze znajomymi, odpręż się, a jutro wrócimy do rozmowy, co? - mężczyzna objął mnie w pasie i pocałował lekko w czoło. - Potrzebujesz chwili odpoczynku, ja się tutaj wszystkim zajmę. I tak miałem zamiar zostać i popracować trochę nad scenariuszem.
- Znalazłeś nowe zlecenie? - spytałem niezadowolony. Myślałem, że ustaliliśmy już, że Soujirou zrobi sobie przerwę od pracy, skoro mógł sobie na to pozwolić finansowo.
- Nie zlecenie, tylko pomagam staremu koledze przeredagować powieść na dramat. Chce go wystawić na deskach Teatru Hikaru. To tylko scenariusz, nigdzie nie wyjeżdżam w plener.
- Na pewno? - spytałem ostro, podnosząc wzrok na twarz Soujirou. Mówił prawdę.
- Na pewno, nie martw się tak. To jak, masz już jakiś pomysł, jak spę… - Soujirou nie skończył, bo przerwał mu dźwięk mojego telefonu.
- Zaraz wracam - mruknąłem niezadowolony i wróciłem do pracowni. Xiaogou patrzył na komórkę nieco zdezorientowany, nie wiedząc, czy powinien zostawić ją w spokoju, czy może lepiej odebrać i naszczekać na odbiorcę. - Przesuń się - syknąłem, odganiając chłopaka, żebym mógł sięgnąć na wysoką półkę. Sam nie wiedziałem, co mi strzeliło do głowy wczorajszego wieczora, żeby ją tam położyć… a nie, było to celowe. Xiaogou szczekał na wiecznie mrugający wyświetlacz, gdy Zu urządził sobie audiotele z mojego numeru i wysyłał dziesiątki wiadomości. Odblokowałem wyświetlacz i odebrałem połączenie od Sano-ojisana.
- Jakże się cieszę z twojego telefonu o tak malowniczej porze - mruknąłem, udając zaspanie.
- Nie udawaj. Wiem, że już dawno jesteś na nogach. Dostaliśmy termin rozprawy - stwierdził mechaniczny głos w słuchawce. - Szczegóły przekażę ci osobiście, ale nie w ten weekend, bo wyjeżdżam na sympozjum. Możesz wpaść do mnie na uniwersytet we wtorek? Ostatnie zajęcia kończę coś koło czwartej.
- Jasne, o ile nie zapomnę. NIE ZAPOMNĘ - dodałem z mocą, gdy słuchawka świsnęła mi do ucha sygnalizując, że prawnikowi nie spodobał się mój żart.
- Mam nadzieję. To do wtorku, muszę już lecieć. Nie zrób nic głupiego.
- Do wtorku. Miłego fruwania - nie byłem pewny, czy mężczyzna usłyszał moje ostatnie słowa, czy zdążył się już rozłączyć.

~~^.^~~

Włóczyłem się po piętrach galerii, nie za bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Shen był zajęty panikowaniem i robieniem ogólnego zamieszania dookoła Janette, jak na ósmy tydzień ciąży przystało prawie-że-tatusiowi, Jyuuro kończył zmianę za trzy godziny i to tylko dlatego, że musiał zabrać Monstera na szczepienia, a na spotkanie z kimkolwiek ze Sztyletów nie miałem najmniejszej ochoty. Po raz setny zerknąłem na zegarek na telefonie - dochodziła czternasta, więc nawet, gdybym chciał zabumelować u Horino-mamy, musiałbym spędzić bite półtorej godziny pod drzwiami baru. Zresztą, przecież obiecałem Soujirou, że nie będę się spotykać z żadnym innym facetem i miałem zamiar dotrzymać tej obietnicy przynajmniej w aspekcie przypadkowego seksu. Miałem już wystarczająco duże wyrzuty sumienia przez Zu.
Usiadłem na ławce i zapatrzyłem się niewidzącym wzrokiem przed siebie. Po cholerę obiecałem Soujirou, że nie wrócę do domu przed dwudziestą drugą? Przecież mogliśmy ten wieczór spędzić wspólnie… Właśnie! Wysunąłem z kieszeni telefon i wybrałem numer Soujirou.
- Hei, coś się stało? - powitał mnie w słuchawce głos Soujirou.
- To zależy od twojej odpowiedzi - stwierdziłem z uśmiechem, zakładając nogę na nogę. Oblizałem usta i kontynuowałem: - Dużo ci jeszcze zostało do zrobienia na dzisiaj?
- Skończyłem pół godziny temu i miałem zamiar zabrać się za poprawki dopiero po osiemnastej - oznajmił mężczyzna, a mój uśmiech na chwilę zaniepokoił przechodzącego obok staruszka. - Jeśli czegoś potrzebujesz, mogę ci to załatwić.
- W takim razie zaraz zadzwonię do restauracji w Park Hyatt i będę tam na ciebie czekał. Już dawno nie jadłem kolacji ze śniadankiem gdzieś poza domem.
- Hei? Nie zapominasz o czymś? - ton głosu Soujirou zmienił się, i to bynajmniej nie na taki, jakiego oczekiwałem. - Dobrze wiesz, że nie mogę zostawić Xiaogou samego na tak długo, nie jest jeszcze…
- Czyli jakiś kundel-przybłęda jest dla ciebie ważniejszy od własnego kochanka, tak? - przerwałem mu, sycząc przez zęby.
- Dobrze wiesz, kotku, że nie o to chodzi. Chyba rozumiesz, że…
- Nie, nie rozumiem. Możesz na mnie nie czekać z kolacją. Ani dzisiaj, ani w najbliższej przyszłości - oznajmiłem oschle i rozłączyłem się. Krew we mnie aż wrzała. Byłem idiotą, przyjmując ten kurewski pomiot pod swoją opiekę. Powinien zdechnąć już dawno gdzieś pod płotem zamiast zabierać mojego kochanka!

~~^.^~~

Krople cuchnącego spalinami deszczu skapywały z mojej grzywki tuż przed oczami, a ubranie już dawno przekroczyło stan krytyczny i przepuszczało przez siebie wodę niczym stara gąbka. Tylko cud mógł sprawić, żebym nie wylądował jutro w łóżku z gorączką. Przeniosłem ciężar ciała z nogi na nogę, czując, jak ta pierwsza drętwieje już pode mną. Wreszcie usłyszałem za sobą głuche kliknięcie i wiedziałem, że mogę wejść do środka. Niemal po omacku odnalazłem klamkę, nie widząc nic prócz szarej plamy przez strużki sączące się po mojej twarzy i otworzyłem zamaszyście drzwi. Po drugiej stronie progu zaskoczony Horino-mama ledwo uniknął nadziania się na klamkę i przywalenia głową w futrynę. Mężczyzna intensywnie zamrugał tuszowanymi rzęsami, odzyskując poczucie równowagi i pełnej świadomości otoczenia, a potem popatrzył na mnie jak na upiora.
- H-Hei-kun! Co ty tutaj robisz, w dodatku o tej porze i przemoczony do suchej nitki?! - mężczyzna pociągnął mnie za rękę do środka. - Wchodź, wchodź, nie potrzebna mi powódź w barze - stwierdził, zamykając z głuchym trzaśnięciem drzwi i prowadząc mnie przez lokal. - Och, jeśli chciałeś się wcześniej spotkać, to wystarczyło zadzwonić. Przecież masz mój numer. Teraz idziesz się przebrać do mnie na zaplecze, a potem mi wszystko opowiesz - stary, dobry Hori-chan. Jak zwykle miał skłonności do zagadania wszystkich, gdy już się rozpędził w swoim monologu. - Z męskich ubrań mam tylko stary uniform Garry’ego, ale będzie ci musiał wystarczyć dopóki nie wysuszysz tego prania.
Nie minęło dziesięć minut, a siedziałem na wysokim krześle barmańskim przy ladzie, sącząc Highlandera z rękoma kurczowo zaciśniętymi na prostopadłościennej szklance o chropowatej fakturze. Nie czułem się najlepiej z myślą, że wyglądam jak kelner w garniturze barmańskim, ale sam byłem sobie winien.
- Ty możesz sobie wyobrazić, że ten sukinkot mnie wystawił?! Powiedział, że ten pierdolony szczyl jest ode mnie ważniejszy i nie zostawi go samego! - syknąłem, pociągając porządny łyk alkoholu. - I on mi będzie pierdolił jakieś frazesy o miłości!
- Nie za bardzo cię nęka ta chcica, co? Normalny człowiek miałby już dosyć, jakby go pieprzył co drugi dzień taki facet jak ten twój gangster. Chyba ci nie muszę przypominać, że to ja ci pomagałem ukryć ślady po ugryzieniach tydzień temu - Horino-mama zachichotał, wyraźnie rozbawiony moim wyznaniem. A mnie szlag jasny chciał trafić.
- Hori-chan, do kurwy nędzy, wiesz, że nie o to mi chodzi! Fakt, lubię się kochać i rzadko kiedy odmawiałem chętnemu, jak tylko potrafił zaoferować odpowiedni poziom, ale bez przesady! - syknąłem, gdy z nerwów przygryzłem język. - Ale, do cholery jasnej, my nawet nie mieliśmy czasu ostatnio porozmawiać dłużej, poprzytulać się, czy coś, bo on woli niańczyć to brudne zwierzę! To po co on mnie w ogóle jeszcze trzyma w tym domu, co? Żebym mu śniadanka robił i kwiatki podlewał?!
- To po co w ogóle bawisz się w tą szopkę ze związkiem? Przecież zawsze skakałeś z kwiatka na kwiatek i dobrze ci z tym było - barman postawił przede mną kolejną szklankę z drinkiem. Wypiłem go tak szybko, że nawet nie zarejestrowałem, co to było. - Nie jesteś starym dziadem, tak jak ja. Możesz spokojnie wrócić do starych nawyków. Kilku stałych klientów nawet pytało mnie, czemu już nie chcesz z nikim sypiać.
- Bo go kocham, kurwa by go brała mać! Tylko dlaczego ten chuj nie może tego zrozumieć?!!! - trzasnąłem ze złością w blat i obejrzałem się szybko za siebie speszony, słysząc skrzypniecie drzwi.
- O, Garry, postanowiłeś wróci do pra… Hei?! - pierwszym, jeśli nie liczyć mnie, klientem Kurokoi był dziś Tokari Yusuke, mężczyzna około trzydziestki pracujący jako informatyk w firmie bankowej. Mimo, że był dość młody jak na moje byłe standardy, mieliśmy za sobą dwie, czy trzy wspólne noce. - Chyba mi nie chcesz powiedzieć, że młody dziedzic musi sobie dorabiać, w dodatku w Nichome.
- Spierdalaj - mruknąłem, obracając się z powrotem przodem do Horino-mamy i przebierając palcami po szklance.
- Widzę, że jesteś dzisiaj nie w humorze - stwierdził wesoło mężczyzna za mną. - To może pomóc ci rozładować emocje w bardziej produktywny sposób, co? - przysunął się do mnie i pogładził lekko po ramieniu. Wiedziałem, że robił to w żarcie, ale i tak gest ten zirytował mnie do tego stopnia, że chlusnąłem mu w twarz całą zawartość kolejnego już kieliszka.
- Radzę ci uważać, bo nie obiecuję, że nie odkryję w sobie piromana dzisiaj - syknąłem przez zęby.
- Hei-kun, uspokój się! To, że jesteś rozżalony na swojego kochanka nie oznacza, że masz tak traktować moich klientów - zrugał mnie barman ostrym głosem.
- Całą okolicę jeszcze zaproś, żeby poinformować o tej cudownej nowinie - fuknąłem, mlaszcząc niezadowolony z rozbawionej miny Tokariego. - Tak, mój facet nie chce ze mną sypiać bo woli szczyla, co sra po kątach, zadowolony teraz?! To nie jest moja pierdolona wina, że mam geny po tej suce i nadaję się tylko do jednorazowego pierdolenia w hotelach!
Tokari na szczęście zostawił mnie już w spokoju po tych słowach, a ja zająłem się dalszym opróżnianiem podstawianych mi pod nos szklanek z alkoholem. Sam nie wiedziałem, czy mężczyzna się nade mną zlitował, było mu głupio, czy po prostu wolał „nie drażnić wariata”. Knajpa powoli się zaludniała, a ja siedziałem sobie bez niczyjej ingerencji i powoli opróżniałem barek „Kurokoi”, wpadając w coraz to gorszy nastrój.
Było koło północy, gdy w kieszeni po raz kolejny zawibrował mi telefon. Zirytowany ciągłym przeszkadzaniem urządzenia, wysunąłem je z kieszeni i zobaczyłem 37 nieudanych prób połączenia się ze mną przez Soujirou. I sms’a od Zu - „Bede czekal w Black Parade”.
- Goń się, frajerze pierdolony - wymruczałem tylko prosto do telefonu, schowałem go z powrotem i zamaszystym ruchem dopiłem drinka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze wulgarne, obraźliwe lub w inny sposób naruszające netykietę usuwam. Proszę na nie nie reagować.
Komentarze niedotyczące bloga proszę umieszczać w zakładce SPAM, inaczej zostaną one usunięte. Dziękuję za wyrozumiałość.