Pasek

Chronica Genusmuto Logo

Chronica Genusmuto Logo

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Rozdział VII

Ziewnąłem szeroko, odsłaniając niemal wszystkie zęby. Przez ten krótki okres, jaki spędziłem w domu, porzuciłem jakąkolwiek nadzieję na to, że zdążę się wyspać. Zamiast szczuć organizm dwugodzinną drzemką, postanowiłem poprawić wreszcie paznokcie. Efektem tego miałem teraz na płytce nowy czarny mat, a na palcach serdecznych i kciukach dodatkowo po niebieskiej cyrkonii liska i trzech kropelkach wykonanych brokatową czernią. Nie wyglądało to najgorzej. Zwłaszcza, że już dawno nie nosiłem tak stonowanych i monotematycznych paznokci.
Dobiegała właśnie końca przerwa przed ostatnią dzisiejszą lekcją - matematyką. Zerknąłem na zegarek, a po upewnieniu się, że mam jeszcze niecałe pięć minut przymknąłem oczy, chcąc wykorzystać dany mi czas na choć chwilę odpoczynku.
- HE-I-KUN - wrzasnęła nade mną piskliwym głosem któraś z dziewczyn z mojej klasy. Otworzyłem jedno oko i zerknąłem w stronę namolnej istoty. Yuumi, a któż by, kurwa, inny…
- Coś się stało? Profesor Miura mówił, że już zaniosłem muwszystko, co potrzebował - stwierdziłem niezbyt składnie, zmuszając się do ukrycia irytacji i zastąpienia jej uprzejmą ciekawością.
- Co? A, nie. Nie widziałam go - rzuciła niedbale dziewczyna, machając ręką. Jak ja lubiłem taki typ człowieka… - Chciałam zapytać, czy nie zmieniłbyś planów. No, bo wiesz, Wakinishi jest chora, więc chyba zerwaliście te wasze plany, nie? - podniosłem na nią wzrok z lekkim zaciekawieniem. Czyżbym wyczuł w głosie dziewczyny złośliwą nutę świadczącą o tym, że zastraszyła uznawaną za popychadło i zawalidrogę Wakinishi Kino po to, by ta udawała chorą i musiała „odwołać” nasze hipotetyczne spotkanie? A może po prostu byłem nieco przewrażliwiony przez to zmęczenie...
- Wybacz, Yuumi, obiecałem to jej rodzicom. Sama rozumiesz, jestem za nią odpowiedzialny. Poza tym, nie obraź się, ale wolę książki od filmów. Są bardziej plastyczne - uśmiechnąłem się przepraszająco, a w myślach już zacząłem żałować wypowiedzianych słów. Spodziewałem się tony romansów o wampirach i innych współczesnych bzdet przez najbliższy czas, dopóki nie wymówię się muzyką saksofonową i będę znajdować na ławce winyle i saksofony. Jako, że byłem uznawany z jakiegoś wymyślnego i zupełnie irracjonalnego jak dla mnie powodu za ideał mężczyzny w tej szkole, celem życiowym Yuumi od początku pierwszego roku było „zdobycie mnie”. O czym często rozprawiała w iście poetycki sposób ze swoimi „bestfriendkami” na tyle głośno i często, że tylko trup głuchoniemego mógł o tym nie wiedzieć. Co ja mogłem poradzić na to, że ogólna średnia inteligencji męskiej części szkoły konkurowała chyba jedynie z pierwotniakiem pantofelkiem? Najwyraźniej głąby uznały, że jak nie będą pracować w CERNie, to nigdzie indziej też nie chcą i po korytarzach chodziły klony Mięśniaka i Czachy z amerykańskich „Super Sentai”’ów. Tylko po co ja się uparłem, żeby nie zgadzać się na Hibiyę i wpakowałem w czarną dziurę, pochłaniającą jakiekolwiek oznaki inteligencji w promieniu kilku kilometrów… A, no tak, żeby nie dać raszpie powodów do chwalenia się synkiem. <<Toukiou Toritsu Hibiya Koutougakkou - publiczne liceum w Tokio uznawane za najlepsze w Japonii; przyp.aut.>>
- Och, książki… No tak. Też uwielbiam czytać, wiesz? - a nie mówiłem?! - Ostatnio nawet mama załatwiła mi taką książkę z Paryża, o modzie. Jest po francusku, więc nie wiem, co tam pisze, ale zdjęcia są świetne. Jak chcesz, co ci mogę ją pożyczyć. Tylko wiesz, mama mówiła, że jest bardzo cenna, więc trułaby mi przez tydzień, gdybym ją odda… - i w tym momencie przed dalszą rozmową uratował mnie dzwonek. - Porozmawiamy po lekcji, Hei-kun - dziewczyna uśmiechnęła się niedwuznacznie i poszła do swojej ławki, w nad wyraz teatralny sposób kręcąc biodrami. Och, z pewnością, już nie mogę się doczekać naszej pogawędki! Chwilę potem do sali wszedł matematyk i lekcja potoczyła się swoim normalnym biegiem.

~~^.^~~

Do laboratorium wszedłem w asyście dwóch przybocznych soldato Zu. Według mężczyzny, posłał ich do mnie jedynie po to, by mi pomóc, gdyby okazało się, że zastanę jakieś wymagające szybkiej interwencji zniszczenia, a nie byłbym w stanie tego zrobić sam. Wiedziałem jednak, że święciło się coś większego. Atmosfery panującej w Czerwonych Sztyletach nigdy nie można było nazwać rodzinną, jednak od czasu napadu Smoków Hongo i tak niebezpieczna siatka zależności zyskała dodatkową brutalność. Słyszałem od dwójki niższych rangą chemików, że w dowództwie ciągle dochodziło do jakiś kłótni odbijających się na niższych szczeblach. Żeby złego nie było dość, Fangji shifu został dość poważnie postrzelony podczas napadu. Jak na ironię, wszelkie moje próby dostania się do dona kończyły się agresją ze strony strażników i zapewnieniami, że nie muszę się o nic martwić. Wiedziałem, że Zu jest zbyt zajęty przywracaniem porządku w nieco przerzedzonych szeregach swojej kasty, więc nawet nie próbowałem mu zawracać głowy wymuszaniem wyjaśnień, a Shen z niejasnych dla mnie powodów niemal zupełnie wycofał się z jakichkolwiek rozgrywek mafijnych i namierzenie go przez ubiegłe dwa dni graniczyło z cudem.
Gdy otworzyłem drzwi swojego pomieszczenia badawczego, zastałem w nim już Luko, podległo mi chemika. Mężczyzna klęczał przy jednej z szuflad i coś liczył.
- Już jestem - oznajmiłem, a ten tylko zerknął na mnie przelotnie i kiwnął formalnie głową na przywitanie, po czym wrócił do zajęcia. W pomieszczeniu widać było ślady włamania - wybita szyba jednej szafki, druga zarysowana, na ziemi wysypane różne proszki i pigułki, gdzieniegdzie mniej lub bardziej wyraźne plamy krwi. A nad tym wszystkim unosił się cierpki, przyprawiający mnie o zawrót głowy zapach mieszaniny różnych związków. Zerknąłem na obecną trójkę mężczyzn, ale żaden z nich nie zdawał się zwrócić na to uwagi. Prawdopodobie odczuwałem wiec jeszcze wpływ pełni. - Coś zniknęło?
- Nie jestem w stanie tego jeszcze określić z całą pewnością, ale wydaje mi się, że szukali czegoś konkretnego i wszystko inne jedynie zniszczyli, testując - odpowiedział rzeczowo mężczyzna. - Tutaj robię spis braków w szufladach, ale na praktycznie wszystko z listy udało mi się natknąć gdzieś porozrzucane lub rozlane. Mam pewne przypuszczenia jakim szli kluczem, ale mogę się mylić - pochyliłem się nad jego ramieniem, zgarniając włosy tak, by nie przeszkadzały mi w widzeniu. Pisana drobnymi, równymi znakami katakany kwerenda pokazała mi, że przeszukanie musiało zostać wykonane przez specjalistów. Wszelkie substancje wyjściowe nietknięte, tak samo jak kanoniczne związki. Ucierpiały jedynie autorskie mieszanki, głównie o czasie produkcji krótszym niż pół roku i niewielkim nakładzie.
- Nie musisz sprawdzać dalej, wiem już, co poginęło - oznajmiłem. - Tylko czego oni, do jasnej cholery szukali… Jest Chue? - spytałem, doznając olśnienia.
- Sanji Chue zamknęła się w swoim laboratorium już wczoraj przed południem i nie chce nikogo wpuścić, nawet pod groźbą - zakomunikował mi po chińsku jeden z przybocznych, wyraźnie chcąc, by jego słowa pozostały niezrozumiałe dla drugiego chemika. - Z tego, co słyszałem, powiedziała tylko, że jak pan się pokaże, to musicie porozmawiać.
- A nie powiedziałeś mi o tym od razu, ponieważ? - syknąłem, przechodząc płynnie na język ojca.
- Myślałem, że to nie jest takie ważne, zwłaszcza, że Tusong Hau… - zaczął mężczyzna, ale drugi go klepnął w ramię znacząco. Wyraźnie coś przede mną ukrywali i miało to jakiś związek z capo pod Bahajem, z którym przecież Zu ponoć się o mnie kłócił.
- Tusong Hau co? - spytałem ostro, ale podejrzewałem, że nie dowiem się już niczego konkretnego. Zbytnio bali się Zu, by się przede mną wsypać.
- Nie, to nic takiego - szybko odpowiedział dotychczas milczący mężczyzna. Stanowczo za szybko, by było to prawdą.
- Porozmawiamy o tym potem. Z Zu - dodałem, chcąc nieco nastraszyć mężczyzn. Ci popatrzyli po sobie niepewnie, jednak na tym się skończyło, więc pewnie milczenie było jego rozkazem. - Luko, postaraj się tu jakoś posprzątać do końca tygodnia i sprawdzić, czy nie brakuje niczego w dawce eksperymentalnej. Jeśli coś zwróci twoją uwagę, dzwoń natychmiast. Chociaż nie sądzę, byś coś znalazł - poleciłem swojemu chemikowi. - Aha, jeśli nikt tego wcześniej nie robił, to sprawdźcie tą krew, może coś ciekawego w niej będzie - mężczyzna kiwnął głową i dopisał coś jeszcze w swoich papierach. - A wy - wskazałem palcem na dwójkę mężczyzn. - idziecie za mną. I jeśli któryś ma jeszcze jakieś rewelacje dla mnie, to radzę się streszczać. Potem już inaczej będziemy ze sobą rozmawiać.
Pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to otwarte drzwi. Chue ZAWSZE zamykała się na klucz, nawet, jeśli na kogoś czekała. Był to jej stary zwyczaj, wywiedziony jeszcze z czasów młodości, kiedy to jej ojczym przychodził po pracy do jej pokoju, żeby ją gwałcić. Wiedziałem o tym doskonale. Kilka razy nawet śmiałem się z tej przesady, mówiąc, że przecież sukinsyn nie wyjdzie z grobu. Ale ona trwała przy swoim i dlatego właśnie wydało mi się to od początku podejrzane. Gdy pociągnąłem klamkę, buchnęła we mnie fala chłodu. W odróżnieniu do mojego, w miarę stabilnego, laboratorium, tutaj panował chaos totalny. Szafki poprzewracane, komputer roztrzaskany na kilka autonomicznych części walających się po ziemi pośród jednej, wielobarwnej kałuży i gradu szkła laboratoryjnego. Mimo obniżonego ciśnienia powietrza, chemiczny odór był tak mocny, że odrzuciło nawet mężczyzn za mną. Pośrodku tego wszystkiego na pokiereszowanym krzesełku siedziała Chue z rękoma i nogami bezwiednie opadającymi i twarzą bez wyrazu…
- Oż kurwa by go mać… - wyszeptałem, zdając sobie sprawę, co się stało z chemiczką. Nie potrzebowałem nawet podchodzić, by wiedzieć, że już od kilkunastu godzin nie żyje.
- S-sanji Chue, wszystko w porządk…! - zaczął jeden z mężczyzn, gdy przejrzał wreszcie wyraźniej na oczy, ale powstrzymałem go przed wejściem i szybko zatrzasnąłem drzwi, blokując drogę ucieczki coraz mocniejszej woni.
- Nie ma sensu - powiedziałem cicho i oparłem się o ścianę, żeby się nie przewrócić. - Kto, u kurwy nędzy… - nie dokończyłem, osuwając się po ścianie do siadu. Cały się trząsłem. - Możecie odejść już do Zu, zwalniam was - dodałem niemal niedosłyszalnym głosem. Jak to wszystko było możliwe…? Przecież Chue była na testach, sama widziała, co z ciałem ludzkim robiła jedna Gwiazda Śmierci. Czemu sama ją wzięła, w dodatku najwyraźniej w większej ilości?... Co tam, kurwa by go brała mać, się stało?!
Przymknąłem oczy, a po moich policzkach pociekły łzy. Zabawne! Nie było mi żal niewinnych ludzi, sam przecież tylu wytrułem w drodze nieudanych eksperymentów, czy jawnego trucicielstwa. Jeszcze większa liczba zginęła z rąk tych, którymi się otaczałem. Niemalże pierwszego dnia widziałem świeżą krew na rękach Zu, czy Shena... Nawet po śmierci ojca niemal nie płakałem. A teraz nie potrafiłem powstrzymać rozpaczy za kobietą, która nadzorowała produkcję narkotyków na masową skalę. 

Sam nie wiem, jak długo spędziłem skulony na ziemi. Kwadrans? Godzinę? Dobę? Zresztą, jakie to miało znaczenie? Chue nie żyła. Jedno tylko nie dawało mi ciągle spokoju… skoro widziano ją już po napadzie, to co ją doprowadziło to aż tak dużej desperacji, by zażyła śmiertelną dawkę Gwiazdy Śmierci? Przecież nawet, jeśli Smoki szukały jej, wraz z ich odejściem powinno minąć zagrożenie. Chyba, że… Nie, to niemożliwe! Nie wierzę w to. A nawet jeśli, to przecież Chue była na tyle pewną siebie i dobrze ustawioną kobietą, że byle kto by jej nie zastraszył.
Wiedziałem, że prędzej czy później ludzie Fangji shifu lub Shiwataki będą chcieli wejść do laboratorium i je przeszukać. Choćby po to, by wynieść ciało. Wiedziałem również, że znajdowało się tam kilka rzeczy, o których wiedza powinna być zabrana do grobu przeze mnie i Chue bez jakiegokolwiek innego posiadacza. Połowa już się wypełniła.
- Kurwa mać! - syknąłem, uderzając zaciśniętą pięścią w ścianę. Po dłoni pociekła mi strużka krwi, ale nie zwracałem na to uwagi.
Odwinąłem apaszkę z szyi i zawiązałem jej końce tak, by stworzyła dość szeroką pętle. Przez kilka sekund nasłuchiwałem, czy nikt nie idzie, po czym szybko przewiesiłem apaszkę na klamce. Nie przepadałem za tą formą, ale wiedziałem, że tylko jako kokko zdążę odszukać to, co muszę zniszczyć, zanim się uduszę.

Zapach owoców alchemicznych w powietrzu się unosił. Przez pysk tkaninę bawełniano-elastynową sobie przekładając, podskoczyłem. Woń przytłumiona w kilu procentach została, czuły receptor wciąż w stanie rozróżnić pojedyncze składniki trującej mieszaniny był. W obecnym miejscu prawdopodobieństwo otrucia się nikłe było zostając, w danym stanie kilku dni bez dobrej wentylacji nie spędziłbym. Że za przegrodą podwójnej stali hartowanej przedzielonej mieszanką gazów nadszlachetnych sytuacja zupełnie inna będzie, wiedziałem. Mieszanka za drzwiami dorosłego mężczyznę w przeciągu kwadransa zabiłaby, kobieta ośmiu minut nie wytrzymałaby, po ilości przenikającej sądząc. Na tylne łapy się wspiąłem, zapadkę drzwi podważyłem, przednimi na klamkę naciskając. Mechanizm drzwi na tyle uchylił, wejść do środka mógł. We mnie fala powietrza chłodnego, przesiąkniętego oparami owoców alchemii uderzyła. Mój organizm odruchowo prychnął, nagle przyjętych poprzez oddech związków pozbyć się chcąc.
Oczy przymrużyłem, drogi przedostawania się trucizny do poziomu koniecznego zminimalizować, za sobą drzwi ogonem pociągając, na sztywnych nogach do środka wszedłem. Się zmusiłem, w powietrzu powęszyć. Mielone ziarna niedojrzałych papaver lacinatum, skoncentrowane białko ricinus comunis, przetworzone erythroxulum coca lam, pochodne fenyloetylaminy i wiele innych. Nikła woń krwi samicy człowieka i soli fizjologicznych samca wśród nich. Do źródła tych drugich podszedłem, zwłaszczana jednej ze stalowych powierzchni wyraźnych i powąchałem, zapach sprecyzować, go z żadnym ze znanych mi tropów nie skojarzyłem. Wrażenie miałem, gdzieś już na podobny zapach się natknąłem. Woń mężczyzny w wieku średnioprodukcyjnym, postawnego, zaspokojonego seksualnie o nieco poziomie testosteronu we krwi zawyżonym i nucie adrenaliny wyczuwalnej. Ten zapach dobrze na wypadek zapamiętać postanowiłem, kiedyś jeszcze jego właściciela spotkał. Pysk do góry podniosłem, lepiej potrzebny mi trop zwietrzyć. Go dopiero po chwili wyczułem. Powoli, acz nieubłaganie kres mojej wytrzymałości w tym na poły ludzkim ciele fizycznym się zbliża, czas moich reakcji spowolniony jest, wiedziałem. Ostrożnie przez pokryty odpryskami szkła, śliski od mieszaniny etyloenaminu potasu i soli fenotanolenu dichloroidów przeszedłem, do miejsca ukrycia modyfikowanej genetycznie aetherus hameronidetsum, którą wraz z samicą człowieka w ścisłym sekrecie przed kimkolwiek wyhodowałem dostać się chcąc, na drzewiane pudło wskoczyłem. Roślina połamana leżała, w połowie już zwiotczała, dopilnować musiałem, zupełnie z zasięgu kogokolwiek zniknęła. Mój słuch odgłosy ludzi wyłapał. Uszy nastawiłem - ich siedmiu samców było, coś przyspieszonymi głosami mówili. W drzwi uderzenie nastąpiło, do środka dostać się chcieli, zrozumiałem. Czasu nie miałem. Dookoła w poszukiwaniu podpowiedzi się rozejrzałem, wykonać powinienem. Niewielkie okienko prowadzące na dziedziniec, do którego szansę podskoczyć miałem i na zewnątrz się przecisnąć zauważyłem. Duchowi samicy człowieka, kiedyś się upierała, jej pomieszczenie pracy bezpośrednie połączenie z powietrzem atmosferycznym miało podziękowałem. Na najbliżej leżące pudło drzewiane wskoczyłem, na tylnych łapach stanąłem, w stanie poruszyć zapadek nie byłem.

Sięgnąłem ręką do metalowych klamek okienka i poruszyłem je, z początku delikatnie, a potem szarpnąłem dość mocno. Na moje szczęście otwarły się i w twarz uderzyło mnie gorące powietrze z zewnątrz. Omal nie zwróciłem śniadania, gdy treść żołądka podeszła niebiezpiecznie blisko gardła przez odurzający zapach, teraz jeszcze spotęgowany niedawną przemianą. Uśmiechnąłem się lekko, jednak wiedziałem, że na większą radość nie mam czasu. Kurwa mać! Nie mogłem dopuścić, żeby przeszukali wszystkie pozostałości po laboratorium Chue. Bez względu na to, jak wiele udało się już odszukać i ukraść wcześniej, przechowywaliśmy tutaj z Chue zbyt dużo substancji będących tematem tabu nawet w czarnej sferze mafijnej. Dlaczego, do stu chujów, ktoś poczuł się w obowiązku wchodzić tutaj tak szybko?! Rozejrzałem się po szczątkach laboratorium, szukając w panice jakiejkolwiek deski ratunku. Mój wzrok niemal natychmiast padł na leżący w kącie palnik. Jakim cudem jeszcze przetrwał niezniszczony, nie wiem, ale był teraz dla mnie deus ex machina. Zeskoczyłem z szafki i podszedłem do niego. Przez moją kostkę przeszedł spazm bólu, gdy kawałek lepkiego szkła rozciął na niej skórę, ale zignorowałem to. Sięgnąłem po palnik i potrząsnąłem lekko, sprawdzając ilość benzyny w środku. Po cichym chlupocie stwierdziłem, że Chue niemal zupełnie już wypaliła wszystko, ale na chwilę obecną nie miałem na co narzekać. Wspiąłem się ponownie na szafkę pod oknem i przełożyłem na powierzchnię palnik. Potem sam się podciągnąłem do góry, zapierając jedną nogą o kant ściany. Gdy wreszcie udało mi się jakoś wspiąć na górę, z korytarza rozległ się stłumiony huk i wiedziałem, że walczącym do tej pory z zabezpieczeniami drzwi mężczyznom udało się wreszcie wysadzić główny zamek. Pozostałe trzy stanowiły już tylko kwestię czasu. Przygryzłem dolną wargę i przekalkulowałem szybko w głowie, co powinienem zrobić.

Powietrze przyjemnie ciepłe, wilgotne było, zmęczenia biegiem na przewidywanej odległości obawiać się nie musiałem. Zębami za zatyczkę przenośnego ogniska pociągnąłem, mechanizm się zaciągnie, płomień odpali nie czekając, metalową konstrukcję w głąb okienka pchnąłem, do biegu w przeciwległym kierunku się zrywając. Może dwie sekundy minęły, za sobą wybuch poczułem, nagła fala gorącego powietrza mnie kilka metrów dalej wypchała.

Spojrzałem na swoje nogi. Lewa była dość mocno osmolona i ściekała po niej mała strużka krwi, ale podejrzewałem, że wygląda to gorzej, niż jest naprawdę. Podniosłem się na równe nogi i przekonałem, że miałem rację. Poczułem jedynie lekki ból kostki w miejscu, gdzie wcześniej się rozciąłem.

2 komentarze:

  1. Jeżu ("ż" celowe), a co tam Mistrz Yoda robi?

    Podobał, podobał :D

    "Na poprzednich blogach wdrażałam lekcje muzyki klasycznej ustawiając utwory np. epokami, lub gatunkami. Jeśli jesteście zainteresowani czymś takim, chętnie coś takiego przygotuję." Jestem za!


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeżu kolczasty nawet. Ty nawet nie wiesz, jak to się pisze... A tak na poważnie, to myślałam nie tyle o Yodzie, co o szyku łaciny lub języków wschodnioazjatyckich. Ale Yoda też może być.

      :D

      Ok. Pomyślę trochę, i jeśli innym też się ten pomysł spodoba, zacznę szukać odpowiednich utworów. Może muzykę folkową świata dam? Albo kompozytorów?

      Usuń

Komentarze wulgarne, obraźliwe lub w inny sposób naruszające netykietę usuwam. Proszę na nie nie reagować.
Komentarze niedotyczące bloga proszę umieszczać w zakładce SPAM, inaczej zostaną one usunięte. Dziękuję za wyrozumiałość.