Pasek

Chronica Genusmuto Logo

Chronica Genusmuto Logo

sobota, 11 listopada 2017

Rozdział XIX

Przeciągnąłem się w łóżku, kontemplując fakt bycia i ziewnąłem szeroko. Zegar nad drzwiami wskazywał godzinę 6:42. Miałem jeszcze ponad kwadrans czasu dla siebie przed zadzwonieniem budzika. Zdecydowanie nie byłem typem człowieka wstającego wcześniej niż musi, jednak organizm przyzwyczajony w ostatnim czasie do odpoczynku przez maksymalnie cztery godziny nocne aż promieniował teraz energią po prawie ośmiu godzinach niczym niezmąconego snu.
Zwlokłem się z łóżka i w ostatniej chwili uniknąłem rozdeptania czegoś ciepłego i miękkiego. Spojrzałem w dół i zobaczyłem zwiniętego w kłębek Xiaogou. Zupełnie jak zwierzę, bez względu na to, co próbował mi wmówić Soujirou. Całe szczęście, że szczeniak wydawał się rozumieć to, czego go nauczyłem wczoraj, gdy zostaliśmy już sami i nawet nie próbował wepchnąć mi się do łóżka. O dziwo, spał.
Przeszedłem obok niego i przysiadłem przy zostawionym na noc mikroskopie. To, co od razu zauroczyło mnie w tym sprzęcie, a czego brakowało w starym to możliwość robienia zdjęć i przesyłania ich na bieżąco przez Bluetooth na powiązany komputer. Posiadał nawet oprogramowanie do automatycznej analizy procentowej składu rozmazu na podstawie zaimplementowanej bazy danych, jednak była to robota, którą wolałem wykonać samodzielnie. Tak uczyła mnie Chue. „Maszynom się nie ufa, maszyny to idioci” - zwykła mawiać. Włączyłem laptopa, żeby zastartował i zacząłem poprawiać rozprężone przez noc ustawienie mikroskopu. W końcu przygotowałem wszystko do badania.
Ponowna analiza dała prawie identyczne wyniki liczbowe - obecność ołowiu na granicy wytrzymałości ludzkiej przy podwyższonej ilości sodu, częściowo jeszcze nierozbitej na osobne pierwiastki, około 4,02% leukocytów uszkodzonych, zaniżona o 8,12% liczba erytrocytów. Znalazłem też śladowe już ilości czegoś, co przypominało mi sztuczną morfinę. Nie byłem pewny, co to za środek, a zmysł kokko wymownie milczał w kwestii szczegółów. Dziękowałem wszystkim bogom, jakich byłem w stanie sobie przypomnieć, że nie próbowałem szczyla wczoraj uspokoić chemią, bo dzisiaj zamiast zastanawiać się, jak ominąć anglicę, typowałbym, pod którym drzewem zakopać trupa. Powoli też zaczynało mi się wszystko układać w dość spójną całość - dziwne nawet jak na zwierzę napady histerii i euforii graniczącej z ekstazą, sporadyczne mrużenie oczu, urywany oddech, anorektyczce wychudzenie. Podejrzewałem, że na pierwszy rzut oka normalny człowiek nie zauważyłby nic niepokojącego poza tym, że dzieciak „nie przystaje do swojej kategorii wiekowej i mało je”, a Soujirou był tego najlepszym przykładem. Co to, do cholery jasnej, za szczyl i skąd go Zu wytrzasnął?! Podejrzewałem, że od „darczyńcy” i tak nie dowiem się niczego, a latanie od drzwi do drzwi każdego z ważniejszych biochemików Sztyletów byłoby jeszcze mniej efektywne. Nikt nie przywiązuje się do obiektu badań, który i tak może w każdej chwili zdechnąć, jak się przesadzi z którymś składnikiem.
- Toż to, kurwa, jakaś kpina - mruknąłem zerkając na czas komputera. 6:56, pora kończyć. Przesłałem jeszcze tylko print widoku do folderu, anulowałem budzik i zabrałem się za ubieranie. Po wczorajszym trójkącie w hotelu niezbyt komfortowo się czułem, rozbierając przy śpiącym wciąż Xiaougou. Razem z mundurkiem i dwiema parami kolczyków przeszedłem do łazienki.
Gdy zszedłem już na dół, żeby przygotować jakieś śniadanie do szkoły, zastałem Soujirou siedzącego na pościeli na kanapie z słuchawką przy uchu. Rozmawiał z kimś po francusku. Moja przygoda z tym językiem skończyła się jakieś dziesięć lat temu po miesiącu "nauki", więc nie miałem zielonego pojęcia, z kim ani o czym rozmawiał.
- Cześć, kochanie - wymruczałem mężczyźnie przy głowie na tyle głośno, by mikrofon telefonu to wyłapał. Soujirou podskoczył lekko, zaskoczony moim pojawieniem się i popatrzył na mnie zaniepokojony.
- Hei, nie rób tak nigdy więcej. Myślałem, że to jakiś złodziej - westchnął, całując mnie w policzek. - Już kończę, daj mi sekundkę. Julie? - przystawił sobie komórkę z powrotem do ucha. Powiedział może ze dwa zdania i rozłączył się.
- Aż tak się mnie boisz? - zażartowałem, siadając na oparciu fotela. Mężczyzna spojrzał na mnie wymownie, ale skwitowałem to śmiechem.
- Co z małym? - spytał zamiast tego. Nie podobało mi się, że była to pierwsza rzecz, o którą pytał mój kochanek z rana, ale i tak miałem z nim porozmawiać.
- Mną się nie przejmujesz? - prychnąłem, przygryzając figlarnie język. - Nie wiem, co Zu wykombinował, ale to szczenię już prawie nie żyje - stwierdziłem, poważniejąc. - Nie jestem do końca pewny, skąd go wytrzasnął, ale musiał już trochę siedzieć u Sztyletów jako czyjś szczur laboratoryjny. Ma we krwi prawie całego Mendelejewa i krwinki w stanie agonalnym. Serio, rzadko kiedy widzi się taką recesję wśród ludzi po setce. Mógłbym spróbować skonsultować się z chirurg pediatrii z NCGHM. Powinna mnie jeszcze pamiętać. Ale nic nie obiecuję. Jak na moją intuicję, to trzeba poczekać, aż organizm sam się ogarnie, a dodatkowa chemia tylko zareaguje z tym, co już mu tam siedzi. Chodź ze mną do kuchni, dobrze? Nie lubię się spóźniać, nawet jeśli chodzi tylko o szkołę. <<NCGHM, National Center for Global Health and Medicine - jeden z lepszych szpitali na terenie Tokio; przyp. aut.>>
- Oczywiście, mój mały lisku - Soujirou wstał i pocałował mnie w czoło. - Cieszę się, że mimo wszystko chcesz się zająć tym dzieckiem. Przejąłeś geny po Liwei-senseiu, w końcu on też leczył nawet bez zapłaty.
- S-Słucham? - zdębiałem. Skąd on mógł cokolwiek wiedzieć o moim ojcu?!
- Toguchi-san mnie zatrzymał wczoraj, pamiętasz? Chciał mieć pewność, że nie powiem nic niestosownego o twoim ojcu i takie tam - stwierdził luźno Soujirou. Po raz kolejny zapominałem, że jest tylko aktorem i nie mam czego się bać z jego strony. Mimo wszystko, jego doinformowanie czasami wzbudzało we mnie wątpliwości, czy aby na pewno wiem wszystko.
- Wracając do tematu - mruknąłem, chcąc się pozbyć nieprzyjemnego uczucia osaczenia. - Póki co masz wolne, tak?
- Głównie. W sobotę muszę się tylko pojawić jeszcze na dublach jeśli coś się nie spodoba reżyserowi w ostatniej scenie. A co, chcesz, żebym się zajął twoim dzieckiem? - spytał Soujirou, chichocząc. Skrzywiłem się, o mało nie ścinając sobie opuszki palca przy krojeniu jabłka w plastry.
- Nigdy tak nie mów, nawet w żartach - stwierdziłem ostro. - To niesmaczne. Zwłaszcza, jeśli mówisz o tym kundlu. Wczoraj wieczorem musiałem jeszcze raz po nim sprzątać, bo mi poszczał podłogę. Chyba nie muszę ci tłumaczyć, jak bardzo ucieszy się moja matka, jak go tu zobaczy i wyjątkowo się z nią zgodzę. A przy okazji go jeszcze zarazi jakimś syfem, gówniarz ma obniżoną ilość przeciwciał.
- Chcesz go wyrzucić? - w głosie Soujirou usłyszałem wyrzut.
- Tak by było najprościej. Ale wiem, że mi na to nie pozwolisz. Oddanie go do bidula też odpada, po pierwsze przez Zu, a po drugie przez jego ogon. Możesz go wziąć do siebie do domu? Mogę ci nawet dać kasę na jego utrzymanie i jakąś dyskretną niańkę, jeśli to problem. Byleby siedział w zamknięciu i nie sprawiał większych problemów, niż to konieczne. Spróbuję go jakoś tresować po szkole - Soujirou popatrzył na mnie jakoś tak dziwnie. - Otwórz usta - poleciłem, pokazując mu kawałek jabłka wycięty w zajączka i włożyłem go bezpośrednio do ust mężczyzny.
- Ostatni raz jadłem usagi ringo chyba jeszcze w podstawówce - zaśmiał się mężczyzna, kończąc przegryzanie przekąski. - Xiaogou mogę do siebie wziąć, ale nie lepiej, żeby pozwiedzał trochę Tokio i się usamodzielniał powoli?
- Mówiłem, że dzieciak ma zaniżoną odporność. W obecnym stanie nie zdziwiłbym się, jakby po krótkim spacerze pozbierał wszystkie syfy z miasta i zdechł. Aż dziwne, że nie zrobił tego wczoraj. Może miał podany jakiś lek, który już się zneutralizował. Normalnie człowiek ma swoją barierę immunologiczną, nie? - Soujirou kiwnął krótko głową i podszedł, żeby przykręcić gaz pod blanszującymi się jabłkami. - No, a on jej nie ma. A przynajmniej ma mniej, niż mieć powinien dla własnego dobra. Poza tym jest nieźle podtruty. Dopóki krew zupełnie się nie wyczyści, nie mam nawet co z nim robić dalej. Cholera wie, jaka chemia nie zareaguje z niczym, co już mu pływa po żyłach. Jak się nie chcesz nim zajmować, to nie krępuj się, nie mam zamiaru robić z ciebie niańki.
- Hei, wiesz, że nie o to mi chodzi. Po prostu martwię się o tego dzieciaka, wygląda, jakby za wszelką cenę szukał akceptacji. Nie on jeden zresztą.
- Coś próbujesz mi zasugerować? - spytałem i pocałowałem przelotnie aktora w policzek. - Aha, szczyl ma zawyżony ołów, trzeba go będzie przypilnować, żeby cokolwiek zjadł. To z wczoraj też pewnie wyrzucił albo gdzieś schował, nie było mnie, jak jadł. Chociaż może i lepiej. Przynajmniej mi przez noc nie rzygał.
- Jesteś okropny, wiesz? - westchnął Soujirou, stawiając na stole dwie szklanki soku jabłkowego.
- W takim razie nie obrazisz się, jak go wykopię za drzwi? - spytałem z błyskiem w oku, a Soujirou tylko przewrócił oczyma.
- Jak sam już zauważyłeś, na to ci nie pozwolę. Gdzie on w ogóle jest?
- Na górze, śpi. Właśnie, po szkole znowu mam trochę zajęć dodatkowych, więc będę później - stwierdziłem, siadając do stołu.
Ostatnio Soujirou spał u mnie niemal codziennie, za to coraz rzadziej miałem „przyjemność” oglądać raszpę. Zaczynałem się przyzwyczajać do spokojnych poranków ze śniadaniem i niezobowiązującą rozmową. Wszystko wyglądało tak poprawnie i wręcz podręcznikowo, że zaczynałem mieć wrażenie, iż sam mogę tak żyć. A potem następowały wieczory w obskurnych hotelach i wszystko wracało do normy. Tak, jakby świat chciał mi pokazać, do czego nie mam prawa.

~~^.^~~

Mijała mi właśnie przerwa obiadowa, gdy poczułem wibracje telefonu. Wyciągnąłem z kieszeni komórkę i aż mlasnąłem z irytacji. Czego on mógł ode mnie chcieć o tej porze dnia… Zerknąłem za siebie, czy przypadkiem żadna z dziewczyn nie znalazła sobie we mnie obiektu zainteresowań i wyszedłem na zewnątrz, do męskiej toalety pod pokojem nauczycielskim. Wiedziałem, że przedsionek łazienki i pomieszczenie nauczycieli łączyła kratka wentylacyjna, więc praktycznie nikt tu się nie pojawiał. W końcu mało po świecie łazi samobójców jarających tuż pod pieczarą smoków. Odnalazłem numer na liście szybkiego wybierania i przysunąłem sobie telefon do ucha.
- Czego ty znowu chcesz? - syknąłem, nawet nie kryjąc irytacji.
- Och, czemuż w tobie tyle agresji, młody? - ton głosu Zu był jak zwykle kpiący. - Czytałeś wiadomość?
- Chyba nie sądzisz, że dzwonię, bo się za tobą stęskniłem - prychnąłem, siadając bokiem na parapecie. - Dlaczego mi nie powiedziałeś, że podpieprzyłeś tego szczyla z laboratorium? O mało bym nie bawił się teraz w grabarza. Nie jestem zakładem utylizacji śmieci.
- Mówiłeś, że ten twój kochaś chciał mieć zwierzątko, powinieneś mi być wdzięczny. Ciekawe, czy już się pochwalił, jaki utalentowany jest - sam nie wiedziałem, czy gorszy jest mechaniczny śmiech Zu ze słuchawki telefonu, czy ten prawdziwy.
- Tsa, zwłaszcza jak mi zaczął… czekaj! Ty chuju, specjalnie mi wcisnąłeś tresowanego przez ciebie szczyla, żeby wypiął tyłek przed Soujirou - sam nie mogłem uwierzyć, dlaczego dopiero teraz zauważyłem tak prosty fakt. Ten skurwiel… - Naprawdę nie sądziłem, że aż tak nisko upadłeś - żachnąłem się z pogardą. Przecież Zu nie mógł wierzyć, że nie dam sobie rady z byle gówniarzem. W dodatku gówniarzem o sposobie myślenia zwierzęcia.
- Nie lubię, gdy zabiera się, co moje. Gdyby nie ten incydent, byłbyś teraz już jak ten szczeniak i skamlał, żebym cię z łaski swojej przedymał - na korytarzu usłyszałem szmer, dlatego dla świętego spokoju ściszyłem głośnik w telefonie. - Nie martw się, cierpliwość jest cnotą Chińczyków, mam dużo czasu. Ale wtedy nie będę już aż tak miły jak teraz.
- Uważaj, żeby święta Teresa do ciebie przypadkiem nie zadzwoniła - mruknąłem. - Coś jeszcze chciałeś? Zaraz muszę spadać na lekcję.
- Nic szczególnego, przejdź się w wolnej chwili do Toshizou, ma dla ciebie mały prezencik ode mnie.
- Co, nie masz komu wepchnąć zadżumionego chomika? - prychnąłem i rozłączyłem się. - Gdyby nie to, że pewnie ma siedem żyć, poczęstowałbym żmiję cyjankiem.

~~^.^~~

Spojrzałem kątem oka na ulicę i pewnym krokiem przeszedłem na drugą stronę chodnika. Okolica powoli zaczynała się zmieniać ze spokojnej dzielnicy mieszkalnej w skupisko opuszczonych fabryk żurawi portowych, czy innego ciężkiego żelastwa. Większe yakuzy, czy triady były zbyt dumne, by osiąść na takim pogorzelisku. Lokalne gangi za to czuły się w zrujnowanych pustostanach doskonale i naprawdę dziwiło mnie, że jeszcze nie napotkałem żadnego przedstawiciela „turystyki ekstremalnej”. Miałem nadzieję, że był to efekt towarzyszącego mi wielkiego husky'ego pożyczonego w ramach spaceru po okolicy od Jyuuro. Monster był typem zwierzęcia, przy którym nawet dwuletnie dziecko jawiło się jako śmiertelna broń jeśli chodziło o temperament i ogólną potrzebę mordu. Mimo to, ponad siedemdziesiąt centymetrów w kłębie, budowa ciała przywodząca na myśl bardziej niedźwiedzia niż psa i nisko noszona głowa podkreślająca masywny kark zwierzęcia odstraszały samym wyglądem.
Mruknąłem ostrzegawczo, chcąc sprawdzić reakcję psa. Powęszył nisko przy ziemi i spojrzał na mnie oczami mówiącymi „porąbało cię? Nic ni ma”. Przynajmniej to jedno miałem pewne. Monster potrafił wyczuć paczkę chipsów z odległości dwustu metrów i nawet ja nie mogłem się mierzyć z jego węchem. Ciekawe, czy Xiaogou też dałoby się w ten sposób wyszkolić… Muszę pogadać z Jyuuro, trochę się naczytał o tresurze, gdy Monster był szczeniakiem.
Zerknąłem na zegarek na komórce. Dobiegała siedemnasta. Miałem nadzieję, że nie wlokłem się tyle na darmo. Przeszliśmy jeszcze jakieś pół kilometra, kiedy husky złapał trop.
„CZŁOWIEKI” - szczeknął niskim głosem potwora ze starych horrorów. Na całe szczęście słownik lisów był na tyle zbliżony do psiego, że używając umiejętności kokko potrafiłem zrozumieć podstawowe „słowa” Mostera. Psy nie tyle używały języka w ludzkim rozumieniu tego słowa, co miały przypisaną serię dźwięków i ułożeń ciała na odrębne według nich komunikaty. Przykładowo, w rozumieniu hysky’ego „Jyuuro” na nie był „człowiekiem”, a połączeniem „jedzenia” ze „stadem” i „przywódcą”, ja za to składałem się z „Jyuuro” bez „stada”, za to z „lasem”. Oczywiście, gdyby z jakiś niezrozumiałych mu powodów musiał stwierdzić, czy któreś z nas zalicza się do „człowieków”, nie miałby wątpliwości. Niezbadane są ścieżki logiki zwierzęcej, ale przynajmniej są one powtarzalne.
- Szukaj - poleciłem szeleszczącym, szybkim tonem, jak nauczone było zwierzę. Monster przeszedł jakieś pół metra przede mnie i poczłapał dalej niespiesznym krokiem, od czasu do czasu unosząc nieco łeb i wciągając głębiej powietrze przez szerokie nozdrza, żeby wyłapać wśród kakofonii wątków odpowiedni sznureczek.
Doświadczenie i sporadyczne „wskazówki” Monstera nauczyły mnie, że dla psa zapach to nie jakiś latający sobie zbiór „smrodorwiastków” jak to kiedyś określił to na chemii jakiś przygłup z mojej klasy, ale zupełnie materialna i namacalna nić, którą mózg był w stanie zobrazować i przetworzyć na wręcz widzialną przez wzrok ścieżkę, czy plac tam, gdzie dane „smrodorwiastki” tworzyły skupiska. Szczerze mówiąc, nie miałem świadomości, w jaki sposób postrzega to kokko.
Monster prowadził mnie jeszcze przez jakieś cztery ulice, manewrując między potrzaskanym szkłem z okien zdezelowanych budynków, walającymi się spontanicznie kartonami po nieprodukowanym już towarze i skrawkami zbrojnego kabla wysokiego napięcia, zapewne rozsadzonego przez lód podczas którejś z „zim stulecia” kilka lat temu. W pewnym momencie stanął i powęszył intensywnie, kładąc po sobie uszy w oznace zdezorientowania. Wyraźnie psu urwał się ślad i nie wiedział, co dalej robić. Podejrzewałem, że przechodzący tędy człowiek, kimkolwiek był, wsiadł do jakiegoś środku transportu i nie zostawiał już za sobą śladów. Niedobrze. Dalej musieliśmy szukać po omacku, Monster nie był wróżbitą.
Przez chwilę skupiłem się i spróbowałem „zasmakować” teren wszystkimi sześcioma zmysłami. Dookoła unosiła się taka wszechogarniająca stęchlizna, że podziwiałem husky’ego za to, że cokolwiek odnalazł w takich warunkach. Wydawało mi się, że słyszę jakieś większe zamieszanie, ale nie byłem w stanie określić, skąd ono dobiegało. Gdy tylko doszedłem do takich wniosków, szybko schowałem zwierzęce uszy, żeby nie zostać przyłapanym przez nieproszonych gości. Jedna mafia na głowę to zupełnie wystarczająca ilość problemów.
- No to mamy problem, Monster - stwierdziłem, drapiąc kark zwierzęcia. Ten tylko usiadł i ziewnnął szeroko, osłaniając nieco pożółkłe zęby. - W życiu bym nie pomyślał, że jeden pies może być aż tak skutecznym straszakiem. Zwłaszcza ty, wiesz? - husky wstał, otrzepał się uderzając puszystym ogonem o moje biodro i bok, po czym wciągnął powietrze w nozdrza i wznowił swój spacer. - Monster, a ty gdzie? - rzuciłem za nim, ale pies tylko odwrócił na chwilę łeb do tyłu i popatrzył na mnie znudzonym wzrokiem. Sam powęszyłem, ale jedyne, co odszukałem to dość wątły zapach psa. Z całą pewnością nie mógł przyciągnąć aż tak bardzo uwagi takiego leniwca.
„LEŚNY PIES”, „WYCHODZIĆ” - zaszczekał groźnie Monster, strosząc nieco sierść na karku. Wątpiłem, że wmówiłbym teraz komukolwiek, że to bydle jest zwykłym psem.
„WYCHODZIĆ”, „PRZYWITAĆ”, „TERAZ” - zabrzmiała odpowiedź i zza przepełnionego, zardzewiałego kosza na śmieci wyszedł rudawy, smukły wilk. Był zdecydowanie niższy i delikatniejszy od Monstera, a mimo to nie wydawał się być ani trochę przestraszony. Zwierzę postawiło wysoko uszy, odchyliło się nieco do tyłu i machało energicznie ogonem, wyraźnie zachęcając husky’ego do przywitania się. Monster w odpowiedzi tylko ziewnął szeroko i podszedł do mnie, zupełnie tracąc zainteresowanie jeszcze sekundy temu tak ciekawym wilkiem.
- Zachowujesz się jak kobieta, wiesz staruszku? - spytałem psa, gdy trącił mnie nosem i powlókł się przed siebie, dając mi znać, że możemy już iść, nic ciekawego w rejonie nie ma.
- To to jest jednak tylko zwykłe zwierzę, tak? Miya jak zwykle niepotrzebnie postawiła na nogi wszystkich w promieniu kilometra - usłyszałem za sobą niezadowolone męskie mruknięcie, gdy podążyłem za Monsterem.
- W dodatku strasznie wybredne zwierzę - dodałem spokojnym tonem. Wiedziałem, że i tak po moim zapachu wyczuje, że nie brałem go do tej pory za Genusmuto i nie ma po co wylewnie tego okazywać.
- No nic. Skoro już i tak tu jestem, to przynajmniej ci powiem, żebyś lepiej zawrócił, dopóki się bliźniaki nie dowiedzą o tym, że podszedłeś tak blisko naszego terenu - stwierdził chłopak nieco spiętym głosem. - Wolałbym, żeby mi się nie oberwało za przepuszczenie intruza tak blisko.
- Nie aż takiego intruza - uśmiechnąłem się, odwracając przodem do rozmówcy. Był mniej więcej w tym samym wieku, co ja, nieco wyższy, trochę lepiej zbudowany, ale nie jakoś przesadnie, a jego półdługie włosy były niemal tego samego odcienia kasztanowej rudości, co wcześniej wilka. Z pewnością nie miał azjatyckich przodków. Nie do końca przypominał też „czystego” europejczyka. Nie dało się nie rozpoznać w nim rudego wilka sprzed kilku sekund. - Szukam Abequy i Shirikiego. Rozumiem, że ich znasz, tak? - spytałem, unosząc znacząco brew i zatrzymując Monstera szarpnięciem za ogon. Pies ledwo co odczuł mój gest, ale obejrzał się za siebie i przystanął.
- Ale… ty wiesz, kim są Piekielne Bliźniaki, nie? Ja nie jestem pewny, czy taki byle zwierzak… - zaczął nieznajomy, ale umilkł, gdy zobaczył mój uśmiech.
- O to bym się nie martwił akurat. Powiedzmy, że mam asa w rękawie - przygryzłem figlarnie język i wsadziłem dłonie w kieszenie. - To jak, zaprowadzisz mnie, czy mamy się tu jeszcze długo kręcić w kółko dla tego samego efektu?
- Tylko mi potem nie mów, że cię nie ostrzegałem - rzucił chłopak wzruszając ramionami. - A tak w ogóle, to jestem Aurelien.
- Hei. A to jest Monster - stwierdziłem, kiwając w stronę psa znudzonego samym faktem istnienia.

Dotarliśmy pod ogrodzony siatką z drutu kolczastego teren jakiejś starej, dużej fabryki. Brama była w połowie wyłamana, ale widać było, że ktoś zadał sobie trud ustawienia jej tak, by była nie do ruszenia i tarasowała możliwość wjazdu czymś większym niż motor. Ściany z daleka witały zbłąkanego śmiałka jaskrawymi napisami o niewybrednej treści i częściowo wypłukaną przez deszcz złuszczającą się resztką farby o niezbyt przyjemnym, siwobiałym odcieniu. Budynek był wielki. Liczył sobie cztery piętra, być może kilka kondygnacji w dół, a szeroki był na ponad pięćdziesiąt okien w ciężkich, metalowych futrynach. Z kilku parapetów powiewały czarne flagi z ręcznie malowanymi czerwonym i białym sprayem łbem wilka z obnażonymi kłami. Lokatorzy wyraźnie nie kryli się ze swoją obecnością i już z daleka widać było, że są pewni swojej pozycji.
- Monster, czuwaj - nakazałem psu, a ten tylko zerknął na mnie, potwierdzając przyjęcie komendy. Na moje szczęście, Jyuuro widział „militarny potencjał” husky’ego i jakoś wymógł na nim agresję na komendę, wręcz pokazowo ruchliwą i głośną. A może to po prostu Monster doszedł do wniosku, że jak nie lubi był krwiożerczy, to narobi tyle szumu wokół siebie, że samym ujadaniem, szczerzeniem kłów, skakaniem po wszystkim, co się rusza i groźną postawą czołgu forsującego wszystko na swojej drodze zastraszy przeciwnika i zmusi do ucieczki. Jedynie raz widziałem naprawdę niebezpiecznego Monstera - gdy jakiś podrzędny chuligan chciał obrabować Jyuuro i go zaatakował. Jak facet był typem karka, tak popłakał się, gdy wreszcie sześciu dorosłych mężczyzn i Jyuuro zdołało jakoś odciągnąć rozjuszonego Monstera od swojej ofiary. Podobno po półrocznym pobycie w szpitalu biedak kazał nawet swojej dziewczynie oddać shih-tzu do schroniska, tak bardzo przerażał go jakikolwiek pies.
- Mówiłem ci, że nie da rady Piekielnym Bliźniakom - zauważył Aurelien. Przed drogę trochę rozmawialiśmy i musiałem przyznać, że chłopak był tym przyjemnym połączeniem „wszystkowdupisty” typu Jyuuro ze zgryźliwością Janette i pacyfizmem Monstera. A poza tym miał dość „barwną” historię, dlatego niektóre rzeczy rozumiał jeszcze zanim je wyjaśniłem.
- A ja ci mówiłem, że wierzę w potęgę dyskursu na poziomie - odpowiedziałem mu z uśmiechem. - Wyluzuj, nie jestem pilotem samobójcą - obaj się zaśmialiśmy, a Monster tylko prychnął i potrząsnął łbem aż zadźwięczała ćwiekowana obroża noszona jedynie na pokaz.
 Gdy byliśmy kilkadziesiąt metrów przed żelaznymi drzwiami wjazdowymi, prawe skrzydło uchyliło się nieco i wyszła zza niego dziewczyna o sylwetce i ogólnej aurze przywodzącej na myśl klasowy element chuligański, a nie damę, czy choćby tylko „młodsze siostrzyczki” Huian.
- Co to za kutasiarz? - spytała głosem, w którym ciągle czaiła się niewymuszona agresja i prowincjonalny akcent z północy kraju. - Przestawiłeś się na chłopców, jak ci ostatnio dupa spierdoliła przez Luke’a?
- Mówi, że ma sprawę do szefów, to go przyprowadziłem - oznajmił, a bramkarka zlustrowała mnie od góry do dołu z pogardą wymalowaną na twarzy, nawet nie zwracając uwagi na Monstera.
- Taki pedał? On tu nie pasuje, sprawdź, czy nie ma niczego ciekawego i wypierdol go - stwierdziła w końcu, a ja nie wytrzymałem i wybuchłem śmiechem. Czy ona naprawdę myślała, że na kimkolwiek zrobi wrażenie takim językiem i „zbuntowaną postawą”? Na mnie w każdym razie nie robiła żadnego, przywodziła na myśl jedynie goryli Zu, niezdolnych do wykonania czegokolwiek bez konsultacji.
- Dziewczynko, zejdź trochę z tonu, bo się lalki na ciebie obrażą i tyle tego będzie. Weź sobie Walkirię na poprawę humoru i nie rób problemów - stwierdziłem, podchodząc do niej bez zawahania. Nie mogłem się poszczycić węchem Monstera, za to narkotyki potrafiłem wyczuć nawet lepiej, niż on. Zwłaszcza, jeśli sam je projektowałem. - Chyba nie chcesz mieć problemów, że nie wpuściłaś szacownego gościa, co? - uśmiechnąłem się, jak gdybym znał jakąś prawdę objawioną, a dziewczyna wyraźnie się zawahała.
- Aurel, skąd ty wytrzasnąłeś tego chuja, co? - spytała w końcu.
- Mówiłem ci już, że Miya narobiła szumu, to poszedłem zobaczyć i go spotkałem - chłopak wzruszył ramionami. - Wpuść go. I tak w środku nie zrobi nic sam, nie?
- Ale jak coś jednak zrobi, to nie będę cię kryć, rozumiemy się? - zagroziła, ale widać było, że nie jest już taka pewna, jak na początku.
- Monster, noga - zawołałem obwąchującego kawałek dalej jakiś łom psa i z uśmiechem wyminąłem strażniczkę. Chyba dopiero teraz zauważyła, że husky mi towarzyszył, bo spojrzała na niego niezadowolona, ale nic już nie powiedziała.
Aurelien poprowadził nas opustoszałymi korytarzami w głąb fabryki. Od środka obraz wyglądał jeszcze gorzej jak na zewnątrz - odrapane ściany zbryzgane różnokolorowymi farbami o metalicznym zapachu i wyraźnie toksycznych właściwościach, wystające znienacka ostre żelastwo, drzwi pozbawione futryn. Od samego przebywania człowiek wpadał w jakiś taki pasywno-agresywny nastrój i wyobcowanie. Mimo to, widać było, że ktoś tu starał się zaprowadzić względny ład, bo pajęczyn było mniej, niż sugerowałby ogólny stan, a czasem nawet ściany „przyozdabiane” były nieporęcznymi graffiti wilków w bojowych pozach.
- Nieźle się tu urządziliście, nie ma co - mruknąłem, nie mogąc się oprzeć porównaniu z Czerwoną Twierdzą, pełną luksusu, drogich gadżetów i pokazowej dumy.
- A czegoś ty się spodziewał, co? - chłopak wzruszył ramionami. - Kiedyś tu podobno była jakaś produkcja broni, czy coś. Ja tam nie wiem, bo dość późno dołączyłem do Wilków, ale podobno na początku nawet strach było wejść, bo kilka osób „wybuchło na niewybuchach” i inne takie. A tak w ogóle, to skąd wiedziałeś, że Suzah ćpa?
- Powiedzmy, że mam do tego nosa - odpowiedziałem wymijająco. - A co, chcesz się załapać? Ogólnie nie dealuję, ale mogę zrobić dla ciebie wyjątek.
- Daj spokój. Moja matka zmarła przez jakieś prochy - po tych słowach oboje umilkliśmy. Nie dlatego, żeby to była jakaś bardzo tragiczna wiadomość, ale nie za bardzo było, o czym mówić.
Weszliśmy wreszcie do wielkiego hangaru, zapewne służącego kiedyś za magazyn. Ponad nami unosiło się kilka pięter kondygnacji dookoła ścian, a na nich na pierwszy rzut oka naliczyłem nieco ponad dwadzieścia lykantropów od wieku późnej podstawówki aż po trzydziestolatków, część z psimi lub wilczymi uszami i ogonami. Wiedziałem, że w razie czego każdy potrafił się zmienić w jakiegoś Lupus. Po przeciwległej stronie pięły się przez wszystkie piętra strome, metalowe schody przedzielone windą towarową.
Gdy tylko weszliśmy, wszystkie oczy zwróciły się w moim kierunku. Nie łudziłem się, że ktokolwiek nie wyczuł mojego zapachu - zbytnio różnił się od psiego mimo podobieństwa gatunków normalnych zwierząt. Na schodach coś trzasnęło i na ich szczycie pojawiła się dwójka ludzi w czerni. O ile dobrze widziałem z takiej odległości, chłopak i dziewczyna nieco młodsi ode mnie.
- Kto to jest? - rzuciła dziewczyna czystym, wypranym z emocji głosem o dość dobrej nośności. Nie czekając, aż Aurelien zareaguje, zachichotałem.
- Inna była umowa, to wy się mieliście u mnie pojawić. Doprawdy, żebym musiał latać za każdym szczylem, który chce ze mną prowadzić interesy - prychnąłem, tupiąc lekko nogą, żeby przywołać do siebie Monstera. Wiedziałem, że na nikim nie robił wrażenia, ale wolałem mimo to mieć go w zasięgu swojej ręki. Zwierz, nieco spłoszony wszechobecnym zapachem wilków, bez zastanowienia podszedł i niemal zawinął się na mojej nodze.
- Uważaj na język, bo skończysz jako kolejna czerwona plama! - warknął ktoś z lewej strony, a po hangarze rozeszła się fala aprobaty.
- Cisza, Aisza - zganił go chłopak w czerni. Nie trzeba było wielkiego umysłu, żeby zgadnąć, iż był to Shiriki. - Mam rozumieć, że jesteś…
- Hei Guyie, Homo Vulpes Nigrum, ostatni z rodu Guyie, potomek wielkich Heihu, dziedzic potęgi Hei Meigui Lianmeng - oznajmiłem, przypominając sobie sposób, w jaki przedstawiła mi się kiedyś Xin’ai. Wiedziałem, że bliźniaki tego nie zobaczą i pewnie nawet nie znają dawnego symbolu Bractwa, ale dla zwiększenia efektu założyłem włosy za ucho, odsłaniając tatuaż. - To jak? Jestem człowiekiem z natury zajętym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze wulgarne, obraźliwe lub w inny sposób naruszające netykietę usuwam. Proszę na nie nie reagować.
Komentarze niedotyczące bloga proszę umieszczać w zakładce SPAM, inaczej zostaną one usunięte. Dziękuję za wyrozumiałość.