Pasek

Chronica Genusmuto Logo

Chronica Genusmuto Logo

niedziela, 3 września 2017

Rozdział XII

Odsunąłem się od mikroskopu i zamrugałem intensywnie. Bolały mnie oczy. Nie było to nic niezwykłego, skoro ostatnie trzy dni spędziłem zamknięty w pokoju, zajmując się wlepianiem w małe, kolorowe plamki na mikroskopie. W normalnych warunkach już dawno zrezygnowałbym z nic nie dającej analizy i przeniósł się na badania eksperymentalne na obiekcie ludzkim, jednak w obecnej sytuacji było to niemożliwe. Chociaż, gdyby tak… nie, Shen mnie zabije. Albo ktoś inny. Większego znaczenia dla rezultatu by to nie miało.
Poprawiłem się na krześle i wróciłem do badania. Co, do chuja jasnego, jest w tym cholerstwie, że daje takie efekty?! Przez chwilę moją uwagę przykuła pojedyncza fioletowawa pałeczka, ale szybko stwierdziłem, że jest to jedynie odprysk zupełnie neutralnego związku. Przydałaby się możliwość połączenia z komputerem i robienia zrzutów… Przez chwilę nawet rozważałem, czy nie posłać jakiegoś mnicha po laptop, ale koniec końców zrezygnowałem z tego. I tak nie byłem pewny, czy dałoby to cokolwiek prócz kolejnego ustrojstwa do obsługi.
Nie patrząc nawet na to, co robię, ściągnąłem z ramki rozmaz i wsunąłem drugi, z pozoru bliźniaczo podobny. Jak już podejrzewałem, bez względu na czas, przez jaki próbka leżała, alkohol w najmniejszym stopniu nie wpływał za zachowanie Gwiazdy Śmierci. Wczoraj rozważałem, czy obecność specjalistycznej, przepuszczającej powietrze szybki może wpływać na efekty, jednak ostatecznie nie sporządziłem nowego materiału badawczego.
Usłyszałem czyjeś stłumione przez drzwi głosy na korytarzu, następnie huk jak przy małej eksplozji. Przestraszony odwróciłem się i zobaczyłem w otwartych na oścież, jeszcze nieco kiwających się drzwiach wściekłą Horacio oraz skrytego za nią mnicha.
- Co ty sobie wyobrażasz?! Że jak na ciebie poluje mafia, to będziesz miły i sam się ubijesz głodząc na śmierć?! - pierwsze, co mi przyszło na myśl to rozjuszona tygrysica podczas rui. Sam nie zauważyłem, kiedy cofnąłem się aż pod okno i oparłem udami o parapet. Zdecydowanie nie tego spodziewałem się po stonowanej, starej damie.
- Ho-Horacio - wystękałem, sam nie wiedząc, dlaczego chcę się tłumaczyć. - J-ja po prostu zająłem się badaniami i jakoś tak zeszło…
- Zeszło?! Tak nieodpowiedzialnego lisa jeszcze nie pamiętam. Twoja babka była rozgarnięta jak kupka liści na wietrze, ale to już przesada. Myślisz, że jak masz geny kokko, to możesz tydzień bez szklanki wody wyciągnąć? Dosyć tego! Hwan, zostaniesz tu i przypilnujesz, żeby wszystko zjadł, rozumiemy się? - mnich posłusznie przytaknął, równie dobrze co ja wiedząc, że próba sprzeciwu w tym momencie byłaby bardziej ryzykowna niż rzucenie się w przepaść pełną krokodyli. - Co najmniej dwa razy dziennie dopóki nie opuści świątyni - oznajmiła, po czym odeszła z wysoko podniesioną głową.
- Paniczu kokko… słyszał pan panią Horacio - mnich zawahał się, ale ostatecznie wszedł do środka z tacą i zamknął za sobą drzwi. Popatrzyłem niechętnie na przyniesione przez niego jedzenie - obiad był ostatnią potrzebną mi teraz rzeczą. Z drugiej strony, nie mogłem się kłócić z tym, że mój organizm potrzebuje energii z zewnątrz. Nie byłem z pewnością anorektykiem, ale właśnie tak się teraz czułem.
- Zjem, żebyś nie miał problemu, ale od jutra zapominasz o jakichkolwiek poleceniach, rozumiemy się? - spytałem ostro, imitując głos Zu wydającego rozkazy swoim podwładnym.
- Ale paniczu kokko! Pani Horacio… - zauważył przestraszony.
- O ile sobie przypominam, to jesteśmy w świątyni kokko, a nie Horacio - syknąłem poirytowany. Dlaczego wszyscy muszą mnie, do cholery ciężkiej, traktować jak nieporadnego, niedojrzałego szczyla?!
Niemal nie czułem smaku tego, co przeżuwałem, w myślach analizując cały czas zapamiętane widmo w mikroskopie. Przez chwilę moje myśli zeszły na Chue. Czy ona by widziała tam coś, co umykało mi…? Z pewnością. A już na pewno wiedziałaby, jak się z chemicznego punktu widzenia nazywają te wszystkie związki, które obserwowałem ostatnio cały czas. Ja byłem pewny może trzech i to prawie neutralnych. Na szczęście zmysł kokko działał na pełnych obrotach i podpowiadał mi właściwości innych. Gdyby nie on, to… chwila! Tak, to jest to: zmysł kokko! Że też wcześniej o tym nie pomyślałem, może już dawno wszystko by się rozwiązało.
Nie myśląc więcej, zerwałem się z krzesła do drzwi.
- Paniczu kokko, ale… - zaczął mnich patrząc niepewnie to na mnie, to na miskę z do połowy zjedzonym ryżem.
- Wymyślisz coś - rzuciłem jeszcze tylko i wybiegłem na zewnątrz. No, tato, mam nadzieję, że i tym razem wiesz, co mówisz…

~~^.^~~

Wolno zagłębiałem się coraz bardziej w las w niezbyt sprecyzowanym kierunku. Sam nie wiedziałem, na co liczyłem. Wysunąłem ogon i uszy, ale w dalszym ciągu jedyne, co otrzymałem w zamian to doznania zmysłowe na granicy wytrzymałości psychicznej. Miałem wrażenie, że mogę powiedzieć, co robią myszy kilka kilometrów dalej. No… Hei, myśl! Jakoś przecież musisz znaleźć tę bibliotekę… Skup się! Biblioteka… biblioteka… biblioteka…
- Huliiiii  - usłyszałem za sobą szemrzący głos o delikatnie kobiecym zabarwieniu. Odwróciłem się, ale nikogo nie zobaczyłem ani nie wyczułem w miejscu, gdzie powinien być właściciel głosu. <<huli, chiń. 狐狸 - lis; przyp. aut.>>
- Omamy już mam - prychnąłem sam do siebie. - Zresztą, to i tak pewnie tylko wiatr - dodałem, po czym postąpiłem krok wprzód, chcąc iść dalej.
- Huuuuuliiiiii - postanowiłem, że nie dam po sobie nic poznać i poczekam, co się stanie. Głos rzeczywiście wołał mnie znowu. Nie zwracaj na niego uwagi i… obrót! Mimo, że czas mojej reakcji był naprawdę krótki, znowu nie zobaczyłem nikogo. Co tu się, do cholery jasnej, dzieje?!
- Ktokolwiek tam jest, wyłaź natychmiast! - krzyknąłem, ale nikt ani nic mi nie odpowiedziało. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie obrócić się i zignorować zajście, ale miałem niejasne poczucie, że gdy tylko tak zrobię, znowu usłyszę to dziwne nawoływanie. - Nie? Sam tego pożałujesz… - syknąłem i wziąłem głęboki wdech. Nie wyczułem niczego, co wcześniej wzbudzałby we mnie jakiekolwiek podejrzenia: drzewa, wilgotna ściółka, dzikie jagody, jakieś pięćset metrów stąd słodkawa woń ziół, a sto metrów w lewo ostry, nieprzyjemny zapach, jaki pozostawił po sobie dorosły samiec rysia znacząc swój teren i… chwila! Zamknąłem oczy, by maksymalnie wygłuszyć zmysł wzroku i móc się skupić na innych, po czym pociągnąłem jeszcze raz nosem. Tak! Woń była bardzo słaba, ale z pewnością obecna. Dziwny, słodki zapach, ciągnący się wstęgą wśród drzew. I do tego ten głos cały czas brzęczące w moich uszach „hu-li”. Może i sam się prosiłem o kłopoty, ale postanowiłem pójść za dziwnym zjawiskiem. A co, jeśli to rzeczywiście ten cudowny szósty zmysł kokko? Ostatecznie byłem na terenie świątyni, więc nie powinno tu być nikogo prócz mnichów. Ostatnia chwila zawahania i…

Nos do ziemi przyłożyłem, w pełni nieznany trop badając. Zapach nie w jakimś konkretnym miejscu się znajdował, dziwne wrażenie łuny dawał, gdziekolwiek nie węszył bym. Innego wyjścia nie miałem, za nim podążyć chciałem, na intuicję się otwarłem, po kilkuset metrach już zupełnie na swoje łapy się zdałem. Po drodze co kawałek dorodne okazy Amanita Muscaria oraz Atropa Belladonna mijając, w coraz głębszy las wchodziłem. Również na niespotykany na tej szerokości geograficznej Catha Edulis się natknąłem. <<kolejno: muchomor czerwony, pokrzyk wilcza jagoda i czuwalniczka jadalna - rośliny trujące bądź narkotyczne; przyp. aut.>>
W końcu do miejsca dotarłem, mi epicentrum wiodącego mnie zapachu się wydawało. W okolicy niczego szczególnego nie widząc, nieco zdezorientowany stanąłem. Jeszcze na dwa kroki podszedłem, moja łapa czegoś zimnego dotknęła, przestraszony odskoczyłem. Na ugiętych łapach tam podszedłem, zobaczyłem, źródłem mojego strachu wbity w ziemię tanzanit był. Go powąchałem, niczego niezwykłego poza lokacją nie zauważyłem, go wykopać powinienem, coś mi podpowiadało. Moja łapa mocno na ziemię tuż przed i na kamieniu nacisnęła, huk tysiąca kopyt się rozległ, ziemia na wzgórzu przede mną się osunęła.

Przede mną wyrastał nieco ponad metrowy pagórek. A w zasadzie coś, co miało go przypominać, choć w rzeczywistości było wejściem do podziemia. Musiałem przyznać, że gdyby nie ta dziwna intuicja, w życiu nie posądziłbym porośniętego paprociami i mchem wzniesienia o cokolwiek więcej, niż osobliwy pryszcz na płaskim terenie lasu. Teraz jednak ziemia przede mną pochylała się w idealnie gładkim skosie aż do czarnej, pionowej płyty z granitu, będącej zapewne drzwiami. Podszedłem do niej, ostrożnie stąpając po tym, co wcześniej wziąłem za ubitą ziemię, a co w rzeczywistości było jakimś czarnym, matowym kamieniem o nieco chropowatej strukturze. Niepewnie położyłem ręce na chłodnej, granitowej tafli i popchnąłem ją w nadziei na jakiś ruch. Nic się nie stało. Już miałem powiedzieć niezbyt piękne, chińskie wyrażenie, gdy zauważyłem wgłębienie w „drzwiach”.
- Raz się żyje, nie? - mruknąłem do siebie i powoli włożyłem dłoń do środka, modląc się, by nic mi jej nie zeżarło, ucięło, zmiażdżyło, czy co tam jeszcze się zazwyczaj działo w różnych horrorach tego typu. Przymknąłem oczy, już żałując tego, co zrobiłem. Chciałem cofnąć rękę, ale coś mi to uniemożliwiło. Poczułem mrowienie. Jakaś nieznana siła sprawiła, że wbrew mojej woli zmieniłem uszy i ogon w lisie. Przez chwilę przez rękę przebiegło ciepło jak gdyby od jakiegoś liniowego skanera, następnie zostałem zwolniony, przez co omal nie straciłem równowagę. Coś chrupnęło, potem zatrzeszczało i powoli skała przede mną zaczęła się przesuwać w bok, otwierając wielką, ziejącą ciemnością dziurę. Przełknąłem głośno ślinę, rozmasowując odzyskaną rękę.
Z duszą na ramieniu wkroczyłem do środka.
Byłem już jakieś pięćset metrów w głąb. Poruszałem się zupełnie po ciemku, kierując echem stukotu własnych butów o kamienną posadzkę. Sądząc po słuchu, przede mną był długi, prosty korytarz o nieco zaburzonym poziomie. Nagle coś przede mną błysnęło. Przestraszony zamknąłem oczy i skuliłem się, oczekując ataku. Atak nie nadszedł, natomiast wyraźnie podniosła się temperatura. Odczekałem kilka sekund i spojrzałem przed siebie. Po obu stronach korytarza żarzyły się pochodnie o syczącym, fioletowo-błękitnym płomieniu. Zszokowany podszedłem do jednej z nich i z niemałym zaskoczeniem zauważyłem, że wyglądała jak kilkuwieczny palnik Bunsena. Tylko co tu robił europejski wynalazek dziewiętnastowieczny w takiej formie… Nie, żeby było to jedyne dziwne zjawisko - niemal mruknąłem na głos do siebie te słowa. <<palnik Bunsena - palnik laboratoryjny z możliwością regulacji temperatury płomienia na podstawie jego koloru. Stworzony po raz pierwszy około 1850 roku przez Roberta Bunsena; przyp. aut>>
Przeszedłem kilka kroków w przód i zauważyłem, że zapłonęły kolejne dwie pochodnie w głąb korytarza.
- Dużo starochińskich wynalazków widziałem, ale fotokomórki jeszcze nie - zachichotałem nerwowo, niezbyt pewny, co innego mógłbym w tej sytuacji zrobić. Pojawienie się tych dziwnych pochodni miało jednak kilka plusów. Przede wszystkim, mogłem wreszcie zobaczyć, gdzie jestem i jak powinienem się poruszać. Korytarz wydawał się być wykuty w kamieniu, jednak idealnie proste linie ścian podważały tę teorię. No i skąd kamień miałby się wziąć na terenie czysto ziemistym. Od tego miejsca biła aura wiekowości i jakiejś dziwnej sakralizacji, ale na zdrowy rozsadek rzeczy biorąc, dopiero niedawno technika umożliwiłaby jego powstanie. Skąd więc w ogóle się wzięło, pozostawało dla mnie zagadką.
Przeszedłem jeszcze jakieś trzysta metrów i na granicy widoczności zobaczyłem rozwidlenie korytarza. Gdy podszedłem bliżej, okazało się, że rzeczywiście tunel się kończył, krzyżując z prostopadłym. Zauważyłem również, że na ścianie wyryte są jakieś chińskie znaki, jednak nie mogłem skojarzyć ich z jakimkolwiek znaczeniem.
- Świetnie, to gdzie ja mam teraz iść? - mruknąłem sam do siebie i odpowiedział mi czyjś chichot. Przestraszony obróciłem się w kierunku, skąd dobiegał głos i zobaczyłem JĄ. Miała długie, kruczoczarne włosy sięgające kolan i związane wysoko jedwabną wstążką oraz wielkie, migdałowe oczy o wręcz kreskówkowo błękitnych tęczówkach. Ubrana w czarne qipao przylegające ściśle do idealnej sylwetki ze spódnicą rozciętą już na udzie i odsłaniającą długą, obutą w jedwabny pantofel nogę. Sprawiała wrażenie kobiety pewnej siebie, niebezpiecznej, ale i pełnej kobiecej gracji elegancji. A przede wszystkim, w jakiś sposób była znajoma, choć miałem pewność, że nigdy jeszcze nie spotkałem tak zapierającej dech w piersiach kobiety.
- To zależy, gdzie chcesz dojść - odpowiedziała dźwięcznym głosem. Od razu mój mózg powiązał ją z dziwnym wołaniem w ogrodzie.
- K-kim ty jesteś…? - wydukałem, oglądając się za siebie w poszukiwaniu ewentualnej ucieczki. Coś mi mówiło, że nie miałbym najmniejszych szans na przeżycie, gdyby nagle zechciała mi coś zrobić.
- Spytałabym o to samo, ale i tak znam odpowiedź. Faktycznie, chyba powinnam się przedstawić w takim razie. Moje imię brzmi Xin’ai Heihu Huli, ostatnia z rodu wielkich Heihu, Strażniczka Pamięci - kobieta wykonała tradycyjny chiński ukłon, dlatego szybko go powtórzyłem. - A ty jesteś ostatnim z żywych kokko heihuli - dodała po chwili z uśmiechem.
- S-słucham? - spytałem, podświadomie robiąc krok w tył.
- Nie lubię się powtarzać. Tym bardziej, że to nie moja wina, jakich zaniedbań się dopuszczono przez ostatnie półwiecze. Jak już będziesz wiedział, czego szukać, to daj znać - stwierdziła kobieta i obróciła się na pięcie, wymownie dając mi znak, że uważa rozmowę za skończoną.
- Czekaj! Ojciec powiedział mi, że tutaj znajdę odpowiedzi na swoje pytania - stwierdziłem z mocą.
- Oh, doprawdy? W takim razie słucham: jakie są te twoje pytania?
- J-ja… - zacząłem, ale muszę przyznać, że sam nie wiedziałem, co powiedzieć. Nawet do końca nie byłem pewny, czy to przez obecność kobiety, czy faktycznie nie potrafiłem określić, czego szukam. Xin’ai natomiast wiedziała to aż za dobrze i jej śmiech słyszałem jeszcze po tym, jak zniknęła za zakrętem korytarza.

2 komentarze:

  1. "- Ale paniczu kokko! Pani Horacio… - zauważył przestraszony." Biedactwo, i weź się tu teraz tłumacz.

    Rozdział mi się podobał, mimo że nie pojawił się w nim nasz aktor.

    Tekst czyta się przyjemnie z puszczoną playlistą :3

    Cóż, dzisiejszy komentarz wyjątkowo krótki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nie? Podpaść bogom, czy mistrzyni sztuk walki :)

      Cierpliwości, finał będzie należeć do Soujiego.

      Hehe, Vivaldi i Hei chyba mają ze sobą coś wspólnego.

      Oj tam, oj tam.

      Usuń

Komentarze wulgarne, obraźliwe lub w inny sposób naruszające netykietę usuwam. Proszę na nie nie reagować.
Komentarze niedotyczące bloga proszę umieszczać w zakładce SPAM, inaczej zostaną one usunięte. Dziękuję za wyrozumiałość.